Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

50 tysięcy ludzi obejrzało w sobotę wielki plenerowy koncert Davida Gilmoura w Stoczni Gdańskiej

Adrian Karpeta, Marcin Kostaszuk/Głos Wielkopolski
Widowisko „Ca Ira” zachwycało rozmachem. / fot.  Sławomir Seidler/Głos Wielkopolski.
Widowisko „Ca Ira” zachwycało rozmachem. / fot. Sławomir Seidler/Głos Wielkopolski.
Miałem wskoczyć do samochodu i w osiem-dziewięć godzin dojechać do Gdańska na koncert Davida Gilmoura, a potem szybciutko wrócić do domu. Dwa dni przed wyjazdem dostałem propozycję - będziesz mógł spotkać się osobiście ...

Miałem wskoczyć do samochodu i w osiem-dziewięć godzin dojechać do Gdańska na koncert Davida Gilmoura, a potem szybciutko wrócić do domu. Dwa dni przed wyjazdem dostałem propozycję - będziesz mógł spotkać się osobiście z artystą, zamienić z nim kilka słów. Krótkie pytanie: możesz jechać? Odpowiedź mogła być tylko jedna. Przeżyłem wspaniały weekend z prawdziwą legendą.

Było jak w klasycznym thrillerze. Napięcie rosło. Najpierw piątkowa oficjalna konferencja prasowa, później spotkanie w kameralnym gronie z Gilmourem i jego żoną. Ja do swojej żony powiedziałem później, że już w zasadzie mogę wracać do domu, bo Gilmoura w akcji, z zespołem Pink Floyd widziałem w 1994 r. na koncercie w Pradze. Ale oczywiście zostałem w Gdańsku do końca.

Koncert w Stoczni Gdańskiej przyciągnął kilkadziesiąt tysięcy fanów. Organizatorzy podają, że było ponad 50 tysięcy ludzi z całego kraju i Europy. Dopisali Ślązacy. Widziałem rejestracje samochodowe z Gliwic, Katowic, byli też fani z Raciborza.

Ekipa lidera grupy Pink Floyd liczyła około stu osób i jak przyznają organizatorzy, była niemal dwukrotnie mniejsza, niż ta, z którą w ubiegłym roku przyjechał do Gdańska Jean Michel Jarre.

Koncert rozpoczął się kilka minut po godz. 21.00, od razu wielką niespodzianką. Gilmour "ściemniał" na konferencji, że w pierwszej części występu będzie grał tylko muzykę ze swojego solowego albumu. A tu na początek zabrzmiały utwory "Breathe" i "Time" z klasycznej płyty Pink Floyd "The Dark Side of The Moon" (1973 rok). Po tym niespodziewanym wstępie Gilmour przywitał się z publicznością. Później, przynajmniej w pierwszej części, nie było większych niespodzianek. Zabrzmiała delikatna, momentami po prostu bardzo nastrojowa muzyka z krążka "On An Island". Na scenie Gilmourowi towarzyszyli świetni muzycy. Publiczność bardzo ciepło przyjęła Richarda Wrighta, klawiszowca z klasycznego składu Pink Floyd oraz Dicka Parry'ego, legendarnego saksofonistę, współpracownika Pink Floyd.

Były oczywiście polskie akcenty. Zbigniew Preisner poprowadził 38-osobową orkiestrę Filharmonii Bałtyckiej. Zagrał też Leszek Możdżer. Obaj wzięli udział w nagraniu najnowszego krążka Glmoura.

Nie było fajerwerków i gigantycznych efektów, znanych z koncertów Pink Floyd. Światła tylko uzupełniały muzykę. Telebim podzielono na sześć prostokątów (plazmy miały wymiary 6,70 na 4 metry). W każdym był dobrze widoczny jeden z muzyków.

W drugiej części słyszeliśmy już tylko muzykę Pink Floyd. Najpierw przepiękny numer "Shine On You Crazy Diamond" nagrany kiedyś dla Syda Barretta, zmarłego w czerwcu tego roku członka Pink Floyd. I tu spore zaskoczenie. Ten monumentalny utwór został wykonany bardzo akustycznie, ale jak zawsze bardzo emocjonalnie. W pewnym momencie słychać było tylko Gilmoura i jego gitarę... Cóż z tego, że właśnie wtedy najbardziej dawało się we znaki, że David ma już nie taki głos jak kiedyś...

Później muzycy wykonali genialną, ponad 20-minutową kompozycję "Echoes". To utwór, który raczej nie jest znany przypadkowej publiczności. Pełen zmian nastrojów, przejść z ballady do psychodelicznych improwizacji. Pięknie zagrały w czasie tej kompozycji światła...

I bisy. Na początek oczywiście "Wish You Were Here" - dla Syda. Potem "A Great Day For Freedom". To pieśń, która dotychczas nie była grana na trasie koncertowej Gilmoura. Zaśpiewał ją wyłącznie dla nas. Bo mówi o wolności. - Cieszę się, że mogłem włączyć się w obchody 26-lecia "Solidarności" - mówił artysta. Jako ostatni zabrzmiał utwór "Comfortably Numb", z jak zawsze rzucającą na kolana solówką.

Po koncercie muzycy i zaproszeni goście bawili się na bankiecie. Gilmoura i Wrighta tam nie było. Ale wszyscy inni tak. Dick Parry skosztował polskiej wódki, Guy Pratt - basista, bajerował polskie dziewczyny.


Przed koncertem Davida Gilmoura spotkaliśmy się z nim i jego żoną Polly przy "okrągłym stole" w gdańskim Ratuszu. W kameralnej rozmowie uczestniczyli przedstawiciele "Dziennika Zachodniego", "Dziennika Bałtyckiego" i "Gazety Krakowskiej" oraz Polskiego Radia.

Dziennik Zachodni: Przyleciałeś do Gdańska prosto z wakacji.

DAVID GILMOUR: Tak. Spędziłem z żoną i dziećmi dwa tygodnie nad morzem. Stamtąd przylecieliśmy prosto do Gdańska. Przeżyłem mały szok. Znów muszę wracać do pracy.

DZ: Nie jesteś w Polsce po raz pierwszy...

DG: Tak, byłem w waszym kraju w zeszłym roku. Gościłem w Krakowie, u Zbigniewa Preisnera. Wtedy spędziłem w Polsce dwa dni. To był naprawdę wspaniały czas.

DZ: Czy jest szansa na to, że przyjedziesz do Polski po prostu na wakacje?

DG: Tak, dlaczego nie? W tym roku na wakacjach już byliśmy. Ale w przyszłości... A jakie tu macie plaże? Czy jest ciepło?

DZ: Plaże mamy piękne, a latem jest 25-27 stopni Celsjusza.

DG: Pomyślę o tym.

DZ: Do Gdańska zabrałeś żonę i dzieci.

DG: Tak, jest ze mną Polly i dwoje dzieci, Joe i Gabriel. Mają 11 i 9 lat. Z większą liczbą dzieci bym sobie tutaj nie poradził (śmiech).

DZ: Czy dzieci odziedziczyły po tobie talent muzyczny?

DG
: Niewątpliwie mają talent. Ale co z nim zrobią? Trudno powiedzieć. Zobaczymy za parę lat.

DZ: Na razie razem z tobą śpiewa Polly.

DG: Zaśpiewała na mojej nowej płycie "On An Island" w piosence "Smile". Najpierw wypiła sporo wina. Zaczęła śpiewać, ja tylko włączyłem magnetefon. Wyszedłem z pokoju, zamknąłem drzwi. Była przerażona, ale wyszło świetnie.

DZ: Twoim magicznym miejscem jest wyspa Castellorizon. Jej nazwa otwiera zresztą twoją nową płytę.

DG: To temat na dłuższą opowieść... To mała grecka wyspa, która jest prawie odcięta od świata. Mieszka na niej zaledwie sto osób. To zupełnie inny świat, taki relikt przeszłości. Woda i jedzenie są dowożone z Turcji. To naprawdę piękne miejsce, bardzo dzikie.

DZ: Na tej trasie koncertowe sięgnąłeś po utwory z wczesnych lat działalności zespołu Pink Floyd.

DG: Wybrałem utwory, których granie sprawia mi przyjemność. Nie chciałem nagle poczuć się znudzony doborem piosenek. Dlatego sięgnąłem również po rzeczy, których dawno nie grałem.

DZ: Niedawno zmarł Syd Barrett. Czy planujesz w jakiś szczególny sposób uczcić jego pamięć?

DG: Wspominamy Syda w czasie każdego koncertu, gramy jego utwory. Jest w moim sercu. Nie wiem, czy jest konieczne, żeby robić coś jeszcze...

DZ: Dlaczego w czasie trasy koncertowej unikasz grania piosenek z twoich dwóch poprzednich solowych płyt?

DG: Po prostu nie podobają mi się one dzisiaj tak bardzo. Nie myślę o nich w konstruktywny sposób.

DZ: Twoja ostatnia płyta jest radosna. Czy jesteś szczęśliwym człowiekiem?

DG: Myślę, że w tej chwili jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Jednak jeśli zastanowisz się dłużej nad tekstami na mojej nowej płycie, to zobaczysz, że one nie są tylko o szczęściu. To, jak mówi Polly, szczęście zmieszane ze smutkiem.

DZ: Płyta stała się bestsellerem. Sprzedaje się znakomicie również w Polsce. Czy spodziewałeś się aż takiego wielkiego sukcesu?

DG: Tworząc tę płytę nie myślałem o tym. Zależało nam z Polly na tym, żeby nagrać płytę, która ucieszy przede wszystkim nas. Chcieliśmy stworzyć dobry klimat w studiu. To, że podoba się publiczności, jest dodatkowym prezentem.

DZ: Współpracowałeś z polskimi muzykami. Czy będziecie grać razem również w przyszłości?

DG: Tak, przy okazji nowej płyty pracowałem z Leszkiem Możdżerem i Zbigniewem Preisnerem. Praca z nimi była wspaniałym doświadczeniem. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zrobimy coś razem.

DZ: Jak powstaje twoja muzyka?

DG
: Po prostu wypływa. Albo z gitary, albo z fortepianu.

DZ: Co robisz, kiedy nie zajmujesz się muzyką?

DG: Muzyka pochłania 95 proc. mojego życia. A poza tym, tak jak ty... Mieszkam w domu, przygotowuję śniadanie, odprowadzam dzieci do szkoły. Robię zwyczajne rzeczy.

DZ: Twoją wielką pasją jest latanie. Poświęciłeś jej jedną z piosenek Pink Floyd "Learning to fly".

DG: Lubię latanie. Kiedy wzbijasz się w niebo, jesteś blisko ptaków. Czujesz wolność.


Teraz mogę umrzeć

Cztery pytania do Zbigniewa Preisnera, który w czasie koncertu Gilmoura poprowadził orkiestrę Filharmonii Bałtyckiej

Dziennik Zachodni: Jakie są pańskie wrażenia z tego wielkiego koncertu?

ZP: Powiem jedno: Polska, Gdańsk i publiczność zobaczyła najlepszą grupę świata i najlepszych ludzi świata. Oni pokazali, jak się na świecie robi koncerty. Moim marzeniem jest, żeby kiedyś w Polsce jakikolwiek zespół spróbował zrobić chociaż 50 proc. tego, co robi ta grupa na scenie. Po to, żeby było pięknie.

DZ: David Gilmour kilka razy powtórzył w Polsce, że ma nadzieję, iż wasza współpraca będzie trwała.

ZP: David jest bardzo miłym człowiekiem. Ja powiem to samo. Marzę, żeby zrobić razem coś jeszcze. To na pewno nie jest koniec. To jest początek pewnej drogi.

DZ: Co David mówił panu po koncercie?

ZP: Bardzo się cieszył. Mówił, że było pięknie. Komplementował polską publiczność, która znała jego utwory. David to człowiek bardzo uczuciowy. On to wszystko odbiera osobiście. Był to magiczny czas, magiczne miejsce.

DZ: Czy jest pan fanem Davida Gilmoura, zespołu Pink Floyd?

ZP: Muzykę Pink Floyd pokochałem w liceum, później ta fascynacja trwała na studiach. Kiedyś marzyłem, żeby się spotkać z Gilmourem, dziś z nim zagrałem. Tak naprawdę dzisiaj spełniłem moje marzenia. Myślę, że teraz mogę nawet umrzeć.


„Ca Ira” – nadzieja i okrucieństwo

Punktualnie o godz. 21.45 w piątek rozpoczęła się opera, której wystawienie kończyło obchody 50. rocznicy Poznańskiego Czerwca 1956 roku. Ponad 10 tysięcy osób przyszło na Międzynarodowe Targi Poznańskie, aby zobaczyć przedstawienie "Ca Ira". Miliony telewidzów mogły oglądać bezpośrednią transmisję w pierwszym programie publicznej telewizji.

Roger Waters, twórca opery, przemówił po polsku - przywitał widzów i zadedykował operę wszystkim tym, którzy walczą o prawa człowieka.

Muzyka Watersa okazała się bardzo sugestywna, a najciekawszym momentem wydawała się trzecia scena drugiego aktu, z udziałem grających niewolników, czarnoskórych chórzystów z London Community Gospel Choir, wyśpiewujących skargę na świat, w którym ponad ludzkie życie przedkłada się srebro, cukier i indygo.

Był przepych, były wybuchy i pokazy ekwilibrystyczne. Sztuka została rozpisana nie tylko na głosy chórzystów, ale i na odgłosy salw karabinów - było piękno, ale i okrucieństwo - właściwe każdej rewolucji.

Wchodząc na teren spektaklu trudno było nie poczuć się przytłoczonym ogromem zajętej przez artystów przestrzeni. Za chwilę okazało się, że obok trzech scen jest jeszcze czwarta - kilkadziesiąt metrów nad ziemią ukazała się postać uosabiającej wolność Marianny. A to był dopiero początek serii zaskakujących zdarzeń...

Twórcy spektaklu zaatakowali zmysły publiczności na wszystkie możliwe sposoby i momentami trudno było zdecydować się, na co najpierw zwrócić uwagę.

Głowy osób nie znających angielskiego (w tym języku śpiewali soliści), co chwilę kierowały się w stronę telebimów, na których wyświetlano tłumaczenie, ale szkoda było odwracać uwagę od wydarzeń na głównej scenie i nad nią - bo pojawiała się tam nie tylko czerwona, uskrzydlona postać grana przez Barbarę Gutaj, ale później też akrobata, wyczyniający zapierające dech w piersiach ewolucje na opuszczonej z monstrualnego dźwigu szarfie.

Do muzyki warto odnieść się osobno - wszak to od niej wszystko się zaczęło. Trudnym zadaniem okazało się zsynchronizowanie partii orkiestry Teatru Wielkiego, nie ze śpiewem solistów czy chórów, ale na przykład z odgłosem salwy z karabinów, dziesiątkującej rewolucjonistów.

Ważnym dopełnieniem przekazu okazały się zdjęcia i filmy, wyświetlane na ruchomej zasłonie za sceną. To za ich sprawą historia napisana przez Etienne Roda-Gila, nierozerwalnie związana z kolejami losów Rewolucji Francuskiej, miała zyskać na uniwersalności. Tak też się stało - gdy w wielkiej klatce zamykano niewolników, zobaczyliśmy zdjęcia członków Ku Klux Klanu, a podczas sceny rozstrzelania powstańców na ekranie wyświetlono wstrząsające filmy z egzekucji w maoistowskich Chinach. Scenę balu w Wersalu okrasiła z kolei efektowna trójwymiarowa animacja.

Nie sposób ogarnąć tego wszystkiego jednym określeniem. Pop-opera? Komedia dell'arte? To chyba zadanie beznadziejne. Józefowicz i Waters zadziwili formą: przepychem kostiumów, ogromem dekoracji, oślepiającymi światłami, pirotechniką... Ale cel, jakim jest dotarcie do masowej publiczności, uświęca środki.

Pozostaje pytanie: co pozostanie w nas po obejrzeniu tego spektaklu? Przypomnienie, jak okrutnie każda rewolucja zjadała swoje dzieci i że każdy towarzyszący kolejnym wichrzycielom sen o nowym ładzie kiedyś się kończy.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto