Zachodzące słońce nad Afryką. Stojący na trawiastym pasie startowym Dromader M 18, pod jego skrzydłem hamak, a w nim polski pilot, który odpoczywa po całodniowej pracy. To obrazek jakby żywcem wycięty z romantycznego filmu o Afryce. Ale dla kilkudziesięciu polskich pilotów, ten obrazek z filmu jest czymś zupełnie realnym.
Andrzej Brzyski z Sosnowca i Stanisław Zakrzewski z Rudnik, są zawodowymi pilotami, którzy od prawie dwudziestu lat zasiadają za sterami dromadera opryskują pola Afryki i gaszą pożary w różnych krajach świata.
- Latałem nad Iranem, nad Sudanem, a wiosną wróciłem z Chile, gdzie gasiłem pożary tamtejszych lasów - mówi Brzyski. Od wczesnych godzin porannych do wieczora latał samolotem dromader. Jak dawał sobie radę z groźnymi pożarami lasów?
- W kilku sytuacjach naprawdę było dość niebezpiecznie - mówi lotnik. - Lecąc do pożaru trzeba bardzo mocno trzymać stery. Nad płonącymi lasami jest tak, że gorące powietrze bombardujące samolot, może go wywrócić. A dromader ma zbiorniki z wodą na górze, przed kabiną pilota. Gdyby samolot przekoziołkował, byłoby bardzo źle. Samolot leci nisko, zaledwie 20 metrów nad ziemią - mówi Brzyski.
- Pomimo wielu niebezpieczeństw, które niesie z sobą ten zawód, kocham tę robotę. Uwielbiam Chile i bardzo się cieszę, że trafiają mi się kontrakty do tego kraju - dodaje pilot.
Poezja Afryki
Stanisław Zakrzewski zdecydowanie bardziej woli klimaty afrykańskie.
- To poezja, można lądować gdzie się chce. Na drodze na łące, dosłownie wszędzie. Trzeba tylko uważać na miejscowych, którzy najczęściej jeżdżą na osłach i gadają przez komórki - opowiada pan Stanisław. - Tego typu "pojazdy" nie mają żadnego oświetlenia, więc po zachodzie słońca trzeba bardzo uważać przy lądowaniu. Gdy jesteśmy już na ziemi wieszamy hamak pod skrzydłem i odpoczywamy - dodaje z uśmiechnięty pilot.
Choć samo opylanie pól może się wydawać nudnym zajęciem, to piloci twierdzą, że wcale tak nie jest.
- Czasami trzeba się nagimanstykować zwłaszcza wtedy gdy, ten na dole źle oznaczy pole, które musimy opryskać. Zdarzają się też burze piaskowe. Kiedyś burza zaskoczyła nas podczas lotu z Iranu do Polski. Lecieliśmy skrzydło w skrzydło, ale ani ja, ani kolega z boku nie widzieliśmy swoich samolotów. Musieliśmy wylądować. Przypominam sobie, że wtedy podróż do Polski zajęła nam tydzień - opowiada pan Stanisław.
Gdy piloci mają wolny dzień, korzystają z uroków kraju w którym się akurat znajdują. - Chodzimy do kina, po bazarach, zwiedzamy zabytki.
W Sudanie na przykład, maja fajne kina. Filmy które w nich puszczają, to hinduskie przeboje. Same kino, to cztery ściany bez dachu.
- Raz podczas seansu zabrakło prądu, poczułem się wtedy jak w planetarium - piękne niebo pełne gwiazd. To było zdecydowanie lepsze niż film - mówi Andrzej Brzyski. - Co do pięknego, gwieździstego nieba. Kiedyś przed uśnięciem zadałem sobie trud policzenia spadających meteorów. Po 24 usnąłem...
Najgorzej było w Kuźni Raciborskiej
Prócz afrykańskiej sielanki, piloci brali również udział przy gaszeniu największych pożarów lasów na świecie.
- Gasiliśmy pożary w Hiszpani, Portugalii i krajach ameryki południowej. Ale zdecydowanie najbardziej niebezpiecznym pożarem był pożar w Kuźni Raciborskiej - wspominają obaj piloci. - Nie było chwili wytchnienia. Przez cały czas w dymie. Aby trafić z podrybnickich Gotartowic do Kuźni lataliśmy nad torami kolejowymi. Nie było innej możliwości trafienia, tyle było dymu. Pamiętam jak ostatniego dnia akcji ledwo doleciałem do lotniska. W powietrzu usłyszałem jakieś niepokojące trzaski dobiegające z silnika. Pomyślałem, że trzeba szybko wracać, bo silnik mógł się zatrzeć. Zdążyłem na ostatnią chwilę. W momencie, gdy koła dotknęły ziemi, silnik przestał pracować - wspomina pilot.
Po doświadczeniach w Kuźni Raciborskiej, popyt na polskich pilotów za granicą wzrósł jeszcze bardziej.
- Nie ma co ukrywać, jesteśmy jednymi z najbardziej doświadczonych pilotów na świecie. Ale to dlatego, że gasimy pożary od lat. W innych państwach, pilotami są bardzo młodzi ludzie, których zresztą my uczymy roboty. Gdy zdobywają doświadczenie, to szybciutko uciekają do pasażerskich linii lotniczych - mówi Andrzej Brzyski.
Dlaczego zatem, polscy piloci, którzy mają wylatane tysiące godzin i ogromny bagaż doświadczeń, nie chcą pójść w ślady swoich młodszych kolegów z Zachodu?
- Wie pan, dla nich to jest szpan i większe pieniądze. Ale moim zdaniem, to nie ma nic wspólnego z lataniem. Włącza się autopilota i ten jego Boening sam sobie leci... - mówi pilot Dromadera 18 M.
Święta bez rodziny
Piloci zagraniczne kontrakty mają dzięki Zakładowi Usług Agrolotniczych w Mielcu.
- Nasze latanie za granicę zaczęło się w chwili kiedy padła w Polsce komuna. Wcześniej lataliśmy tylko do Związku Radzieckiego - opowiada Stanisław Zakrzewski. - Od tamtej pory co roku latamy to do Afryki, to do Ameryki Południowej - dodaje Zakrzewski.
Taki zawód wykonuje w naszym kraju zaledwie kilkadziesiąt osób. Polscy piloci są cenionymi fachowcami na całym świecie, no i w kraju. Dzięki temu, albo przez to, piloci spędzają w domu raptem miesiąc w roku.
- W domu jesteśmy na przełomie listopada i grudnia. U nas sezon gaszenia lasów się kończy, a jeszcze na dobre nie rozpoczyna się na półkuli południowej - wyjaśnia Stanisław Zakrzewski. - Wtedy mamy czas aby policzyć rodzinę - żartuje.
- Teraz jest zupełnie inaczej, jest internet, telefony. Mamy ciągły kontakt z rodziną. Pewnie, że jak wracamy po kilku miesiącach do domów, to zauważamy zmiany. Dzieci podrosły, żona zmieniła fryzurę - opowiada pan Andrzej. A żony i dzieci pilotów, już dawno pogodziły się z tym, że mężów i ojców widzą jedynie od święta. - W zeszłym roku w okresie świąt Bożego Narodzenia byłem w Chile. Na szczęście dość mocno tam padało, to mogłem wpaść na święta do domu. Nie pamiętam kiedy wcześniej spędziłem święta z rodziną - opowiada pilot.
- Cóż poradzić, rodziny wiedzą, że kochamy swoją pracę - mówią obaj lotnicy.
Teraz Polska
Gdy w Polsce nadchodzi wiosna, piloci z różnych stron świata wracają do kraju, aby chronić nasze polskie lasy.
Andrzej Brzyski i Stanisław Zakrzewski stacjonują na lotnisku w Gotartowicach pod Rybnikiem.
- Sezon dla pilotów "przeciwpożarowych" trwa od kwietnia do połowy października. W tym czasie musimy być w gotowości od rana do zachodu słońca - wyjaśnia pilot. - Przy pierwszym stopniu zagrożenia, czyli wtedy kiedy wilgotność ściółki spada poniżej 20 procent, samolot musi być w powietrzu w ciągu pięciu minut - dodaje Stanisław Zakrzewski.
- Maszyny stoją wtedy przy hydrancie już z napełnionymi zbiornikami. W razie alarmu trzeba biec na lotnisko, wskakiwać do kabiny, zapinać pasy, zakładać okulary i startować. Na nic więcej nie ma czasu - mówią piloci. Tylko w ciągu dwóch miesięcy piloci musieli wykonać ponad dwieście lotów bojowych nad rybnickimi lasami.
Katastrofa śmigłowca z prezydentem Iranu. Co dalej z tym krajem?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?