Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Leczenie suszarką

Marianna Lach
Włodzimierz Sz. i jego sprzęt „medyczny”.
Włodzimierz Sz. i jego sprzęt „medyczny”.
Badał chorych lupą, latarką i amperomierzem. Zasada była prosta: najpierw nastraszyć pacjenta, a potem sprzedawać mu drogie zioła i wątpliwe masaże, robione przez rejestratorkę nielegalnej przychodni.

Badał chorych lupą, latarką i amperomierzem. Zasada była prosta: najpierw nastraszyć pacjenta, a potem sprzedawać mu drogie zioła i wątpliwe masaże, robione przez rejestratorkę nielegalnej przychodni. Po protestach Izby Lekarskiej i pacjentów "doktorem" zajęła się policja i prokurator.

Teraz były obywatel radziecki Włodzimierz Sz. stanie przed sądem pod zarzutem działania niezgodnie z ustawą o zawodzie lekarza. Nie miał nigdy uprawnień do leczenia ludzi. Leczył ziołami kolkę u kilkumiesięcznego dziecka i chorującą na padaczkę dziewczynkę. Mimo to niektórzy pacjenci wciąż twierdzą, że to niezrównany fachowiec i uzdrowiciel.

- Chodzili do niego różni ludzie, z całej Polski - mówi mieszkaniec osiedla w Żywcu, w którym fałszywy doktor przyjmował raz w miesiącu. Swoją nielegalną praktykę prowadził w Bielsku-Białej, Żywcu i na Śląsku.

Włodzimierz Sz. od dawna procesował się z Beskidzką Izbą Lekarską o prawo do wykonywania w Polsce zawodu lekarza. Legitymował się dyplomem lekarskim z Worożyna w Rosji. Minister zdrowia uznał ten dokument za równoważny z dyplomem ukończenia studiów wyższych w Polsce i tytułem zawodowym lekarza. Zastrzegł jednak, że do wykonywania zawodu w Polsce wymagane są: zgoda i zaświadczenie z izby lekarskiej. Beskidzka Izba Lekarska nie wystawiła mu jednak takiego zaświadczenia, bo uważała, że doktor działa nieetycznie. Już wcześniej, nie mając prawa wykonywania zawodu lekarza, zajmował się medycyną niekonwencjonalną o niejasnych praktykach.

Rosjanin odwołał się do sądu administracyjnego, bo świadczenie usług paramedycznych nie jest wykonywaniem zawodu lekarza, a on jako obywatel polski od 2001 roku miał prawo wyboru zawodu. Sąd uznał jego skargę, a izba lekarska wniosła o kasację wyroku. Nie przychylił się do tego jednak Naczelny Sąd Administracyjny. Sprawa wróciła do izby.

Tymczasem rosyjski medyk nadal badał ludzi latarką i amperomierzem, oglądał oczy przez lupę i przewietrzał mózgi suszarką do włosów. Badanie stetoskopem uważał za śmieszne. Aplikował pacjentom zioła po 100 zł za paczkę i polecał masaże wykonywane przez jego rejestratorkę i przyjaciółkę. Kiedy do jego mieszkania-przychodni wkroczyła policja, oświadczył, że nikogo nie leczy, a siedzący w przedpokoju ludzie to jego znajomi, którzy czasem dobrowolnie dają mu pieniądze.

Po Żywcu i Bielsku od dawna krążyły powieści o niezwykłym medyku z Rosji. Diagnozował podobno bezbłędnie, choć przy pomocy latarki i lupy, a jego zioła - po sto złotych za paczkę - miały działać cuda. Zdecydowałam się na wizytę i umówiłam telefonicznie. Drzwi zwykłego mieszkania w bloku, obite dźwiękochłonną gąbką otworzyła pani Lucynka, gospodyni i rejestratorka. Zaprosiła mnie do pokoju gościnnego, czyli poczekalni. Na półkach stały mieszanki ziołowe - do picia, do okładów i kąpieli. Potem dowiedziałam się, że pani Lucynka wykonuje też masaże. Była tak biegła, że masowała nawet mężczyznę po operacji kręgosłupa. Oczywiście odpłatnie.

W gabinecie, czyli w jadalni dwupokojowego mieszkania, oddzielonej kotarą od kuchni, przy stole nakrytym kwiecistym obrusem przyjmował doktor. Mężczyzna w wieku około 50 lat. Z rosyjskim akcentem zapytał mnie o cel wizyty. Oświadczył, że był wykładowcą Akademii Medycznej Związku Radzieckiego. Posługiwał się medyczną terminologią i mówił płynnie po polsku, czasem dorzucając rosyjskie słowa. Stosował metody nie uznawane w Polsce za medyczne: homeopatię, ziołolecznictwo i irydologię, czyli badanie oka.

Stwierdził, że musi zbadać, jaki jest stan mojego organizmu, żeby przygotować odpowiednie zioła. Na białej karcie zapisał moje dane i przeprowadził wywiad lekarski. - Biegunki? Nadkwasota? Zatoki? Bóle głowy? - pytał.

Przyznałam się do bólu głowy. - Widzę, że pani coś skrywa, trzeba się przed lekarzem otworzyć - ośmielał mnie doktor. Równocześnie do irydologicznych badań oka - używał zwykłej latarki i porysowanej lupy. Wystarczyły dwie minuty na "czytanie z oczu".

Potem, w innej jego przychodni, hotelowej, dowiedziałam się, że pan doktor stosuje też elektrometrię. Na własnej skórze przekonałam się, jak doktor Włodzimierz tę elektrometrię robił. Do nadgarstka przyłożył mi końcówkę amperomierza. Spisał cyferki z wyświetlacza. Potem końcówkę przytykał do uszu. Próba wykonywana była trzykrotnie: w spoczynku, po wykonaniu 10 wydechów (czas wykonania doktor mierzył stoperem) i po wstrzymaniu oddechu. Przy każdej próbie wykonywał pomiar ciśnienia krwi i tętna aparatem zapinanym na nadgarstek. Diagnoza miała być gotowa za kilka dni. I okazała się groźna.

- Nie jest dobrze - usłyszałam. - Organizm w krańcowym wyczerpaniu. Zaburzone jest krążenie w prawej półkuli mózgowej. To może być efekt jakiejś choroby, zapalenia narządu w dzieciństwie - kontynuował doktor. - Tętnice nie funkcjonują w rytmie serca. Kurczą się i nie puszczają krwi. Jest to niezgodne z krążeniem sercowym. Serce jest w nadmiernym wysiłku. Już zaczyna się wyczerpanie, które się pogłębia. Jest też nerwica wegetatywna. Nie obiecuję, że moja mieszanka cudownie uchroni panią od nerwicy, ale może pomóc - wyjaśniał.

Dowiedziałam się też, że mam złe toksyczne tło, niewydolną śluzówkę żołądka, nietypową strukturę przemiany materii i zatrucie splotu słonecznego.

W czasie tych badań doktor Włodzimierz mówił z entuzjazmem o radzieckiej irydologii: - To kliniczna metoda, ale nie została uznana w Polsce. Akademia Nauk Związku Radzieckiego kiedyś bardzo poważnie do tego podchodziła, żeby mieć wiarygodny sposób weryfikacji zdrowia całego narodu - ciągnął. - Ja w tym brałem udział w latach 70. To się nazywało ekspres diagnostyka. Żadnymi wróżbami nie mamię - zapewniał z uśmiechem.

Na poprawę krążenia krwi w mózgu doktor zalecił mi dmuchanie w ucho rozgrzaną suszarką do włosów. - Sprawdzanie serca stetoskopem jest śmieszne - oświadczył. - Lekarz słucha, ale nie wie, czy są szmery. A diagnoza irydologiczna jest sprawdzalna i wiarygodna - zapewniał.

Za amperomierz i poradę z suszarką skasował 50 zł. Pani Lucynka zapisała masaże i zioła. Czekałam kilka dni. Były drobno zmielone w odpowiednich proporcjach. Pachniały dziurawcem, szałwią, miętą i kosztowały 100 zł.

Miesiąc później przyszłam do mieszkania pani Lucynki, gdy wkraczała tam policja. W pokoju na wizytę czekało 10 osób, z Żywiecczyzny, Bielska-Białej i spod Warszawy. Twierdzili, że przyszli z towarzyską wizytą.

W mieszkaniu policjanci znaleźli kilogramy różnych ziół, dziwne urządzenia sprzed kilkudziesięciu lat do naświetleń i masaży i przyrządy do stawiania diagnozy: stoper, lupę, latarkę i amperomierz. Zatrzymany Włodzimierz Sz. zapewniał, że nie stawiał diagnoz, nie leczył, a ludzie dawali mu pieniądze dobrowolnie, za pomoc. A tak w ogóle, to utrzymuje go brat.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto