Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Martyna, Everest i ja

Rozmawiał: Stanisław Bubin
Wojciech Trzcionka z Dziennika Zachodniego, oficjalny reportere wyprawy Falvit Everest Expedition 2006
Wojciech Trzcionka z Dziennika Zachodniego, oficjalny reportere wyprawy Falvit Everest Expedition 2006
Rozmowa z Wojciechem Trzcionką z Dziennika Zachodniego, oficjalnym reporterem wyprawy Falvit Everest Expedition 2006 Dziennik Zachodni: Jak wygląda twój powrót do rzeczywistości po dwumiesięcznej ekspedycji w ...

Rozmowa z Wojciechem Trzcionką z Dziennika Zachodniego, oficjalnym reporterem wyprawy Falvit Everest Expedition 2006

Dziennik Zachodni: Jak wygląda twój powrót do rzeczywistości po dwumiesięcznej ekspedycji w Himalaje? Przeskok z zimy w środek wiosny musi być niesamowity?

WT: Pierwszą zieleń zobaczyłem w połowie drogi z bazy na wysokości 5.400 metrów do Lukli, miejsca w Nepalu, z którego wylatuje się z Himalajów. To były rododendrony wielkości jabłoni, kwitnące na żółto i czerwono. Widok był oszałamiający. Nie dość, że dwa miesiące siedzieliśmy w górach, w śniegach i lodach, to przecież wylecieliśmy z Polski pod koniec długiej zimy. W tym roku zima trwała dla mnie sześć miesięcy. Wystarczy!

DZ: Na przełomie maja i czerwca ludzie się skarżą, że im zimno. Tobie musi być gorąco przy 7 stopniach?

WT: Wcale nie! W bazie bywało cieplej niż teraz w Polsce. Spałem zwykle do brzasku, do 7.00, leżałem do 7.30, żeby namiot trochę się ogrzał od promieni słonecznych, po czym wygrzebywałem się ze śpiwora i zaczynałem dzień. Przeważnie do 14.00 była bardzo ładna pogoda, do 20 stopni, a potem się psuła. Słońce tam jest ostre, bez przerwy trzeba się kremem smarować, zwłaszcza twarz, no i chodzić w ciemnych okularach, bo inaczej mocno się dostaje po oczach. Niemniej do południa można chodzić w podkoszulku i opalać się. A u nas się nie da.

DZ: Dlaczego nie próbowałeś zdobyć szczytu?

WT: Przypisana mi wysokość wynosiła 5.400 metrów, ale byłem wyżej, na lodospadzie Ice Fall. W każdym obozie, także w naszym, znajdował się człowiek z Ministerstwa Turystyki Nepalu, który pilnował, czy poruszamy się zgodnie z wykupionymi wysokościami. Taki człowiek miał na głowie kilka czapek i tym się wyróżniał. Nie wiemy, dlaczego chodzą tak ubrani. Śmialiśmy się, że tak rozpoznają się według rangi. Który ma najmniej czapek, ten jest najmniej ważny. Facet z trzema czapkami był "pułkownikiem", a z jedną czapką "kapralem". Na zdobywanie Everestu trzeba mieć zezwolenie, które dla naszej 7-osobowej grupy kosztowało 70 tys. dolarów. Teoretycznie mogłem pójść na szczyt Everestu, bo z naszej wyprawy jedna osoba została wykluczona z powodu ostrej niedyspozycji. Było więc miejsce, ale w tym czasie zginął Czech Pavel Kalny i wszystko się skomplikowało. Jego partner miał odmrożenia, trzeba się było zająć zniesieniem zwłok, załatwianiem formalności. Nasi poszli do obozu II, ja zostałem w bazie sam, z wieloma problemami. Ostatecznie biedny Czech pozostał na zawsze w lodowej szczelinie, bo Szerpowie zażądali 5 tys. dolarów za ściągnięcie zwłok. Ubezpieczenie nie pokrywało kosztów, rodzina nie miała pieniędzy, więc zdecydowała, że zostanie w górach na zawsze.

DZ: Przez przypadek nie zdobyłeś więc Mount Everestu jako jedyny uczestnik wyprawy.

WT: Planowo miałem nie zdobyć, a okazja przeleciała mi koło nosa. Mount Everest to park narodowy Sagarmata, najdroższy na świecie. Za wejście na każdą wysokość trzeba płacić. Im kto chce wyżej, tym więcej musi dać. W Himalajach są trudniejsze góry, ale płaci się za nie dużo mniej. Ja od początku występowałem w roli reportera wyprawy. Założyliśmy na wstępie, że nie wejdę i tego się trzymałem. Miałem pisać i fotografować. Martynie powiedziałem, że dodatkowo mogę co najwyżej cerować jej skarpety. Na miejscu okazało się, że muszę robić dużo więcej. Na przykład myć jej włosy szamponem, bo musieliśmy sobie pomagać. Poza tym pakowałem i ważyłem plecaki z Szerpami (każdy brał po 25 kg na plecy), organizowałem pomoc, kiedy trzeba było, tłumaczyłem, gotowałem, nosiłem kamienie na lądowisko dla helikoptera.

DZ: Nie nudziłeś się w tym "miasteczku" na wysokości 5.400 metrów?

WT: Każdy schodzący z obozów I, II czy III mówił o bazie "u nas na dole". Ale ten "dół" znajdował się wyżej niż Mont Blanc. Żyje się tam ciężko. Samo dojście do bazy jest ogromnym wysiłkiem. Co krok człowiek dostawał zadyszki z braku tlenu. Przez pierwsze trzy tygodnie najprostsza czynność, na przykład wstanie, wywoływała zawroty głowy i łapczywe chwytanie powietrza. W nocy budziliśmy się i oddychaliśmy ciężko, jakbyśmy wynurzali się z wody. Trzeba się było solidnie zaaklimatyzować, dlatego tyle to trwało. Później pozwalaliśmy sobie nawet na 15-minutową grę w piłkę, ale po takiej zabawie człowiek przez dwie godziny kaszlał, dusił się i robił ustami "karpia". Przyzwyczajenie robi jednak swoje. Potem nawet paliliśmy papierosy z Szerpami. Tragarz potrafi wykurzyć "fajkę", wrzucić na plecy 25 kilo i pójść dalej bez wysiłku.

DZ: Czy Mount Everest to takie miejsce, gdzie czuje się oddech Boga? No wiesz, potęga natury, bliskość nieba.

WT: Tam przed naturą każdy ma respekt. To miejsce niesamowite, skłaniające do refleksji, także mistycznej, religijnej. Były chwile, że codziennie dowiadywaliśmy się o czyjejś śmierci. Zginęło trzech Szerpów, Włoch, Czech, Szwed (odpadł od ściany i leciał w dół 2,5 km), Francuz, Anglik, Rosjanin, Brazylijczyk. Te tragedie przechodziły bez echa. Wspinacze w ogóle o tym nie mówili. Wiedzieli, że nazajutrz będą musieli iść tą samą drogą. Tylko Martyna załamała się, kiedy zginął Czech, ale zaraz otrząsnęła się, bo też musiała wstąpić na trasę. Jak wszyscy.

DZ: Martyna Wojciechowska weszła na szczyt. Czy ona jest lepsza od każdego innego, kto zginął w górach? No bo weszła i wróciła...

WT: To nie tak. Martyna, powiem krótko, to baba z jajami. Prawdziwa twardzielka. A czy jest lepsza? W Himalajach trzeba mieć szczęście. Liczą się umiejętności, odporność, charakter, psychika, ale szczęście jest najważniejsze. Szczęściu trzeba jednak pomagać. Wygrywa ten, kto pokona nerwy, kto wytrzyma napięcie. Czasami czekanie na dobrą pogodę może wykończyć. W pewnym momencie najważniejsze są nadludzkie siły, potrzebne do wspinania. Układ tych czynników jest nieprzewidywalny. Można mieć wszystko i też przegrać, bo zabraknie szczęścia.

DZ: W tym roku już około 500 osób próbowało wejść na Everest. Za pieniądze można wszystko?

WT: Mount Everest to góra turystyczna. Wnieść nie da się jednak nikogo, za żadne pieniądze. Próbują ludzie w wieku 20, 40, 50 lat. Była 75-letnia Japonka, która przez Ice Fall szła 15 godzin. Na górze robi się tłoczno. Góra jest przystosowana dla turystów: liny poręczowe, drabiny na szczelinach, przetarte szlaki. Niestety, coraz mniej romantyzmu. W bazie, przypominającej kamieniołomy, są wielkie anteny satelitarne. Pewien Teksańczyk ma kino domowe i codziennie dowożone śmigłowcem świeże owoce z Katmandu. Są komputery w każdym namiocie i huczące w nocy ogromne generatory prądu. Są zestawy satelitarne i telefony komórkowe. W obozie II na wysokości 6.400 metrów komercyjne amerykańskie wyprawy mają własnych kucharzy, gotujących dla wszystkich. Romantyzm zaczyna się powyżej 7.000 metrów, kiedy człowiek zostaje z górą sam na sam i już niczego nie może kupić za dolary.

DZ: Ustaliliśmy, że Martyna to twarda sztuka, żadna Barbie z plastiku. Czym jeszcze ci zaimponowała?

WT: Niejeden facet wymiękłby na tych wysokościach. Marta Eliza, bo tak się nazywa naprawdę, przeszła chorobę wysokościową i potrafiła się do tego przyznać. Czołgała się, rzygała, leżała pod tlenem, ale mówiła o tym. Inni też cierpieli, lecz udawali, że wszystko jest OK. To profesjonalistka w każdym calu. Poza tym świetna organizatorka i niezły taktyk. Rzadko się zdarza, by z 7-osobowej grupy na szczyt weszło aż 6 osób i to podczas niebezpiecznej burzy z piorunami. A każdy miał przecież na plecach metalową butlę z tlenem. Potrafiła prawidłowo ocenić stopień ryzyka. Poza tym traktowaliśmy ją jak młodszą siostrę i często się śmialiśmy (nie licząc momentów spięć).

DZ: A co ty zyskałeś dzięki tej wyprawie?

WT: Schudłem 10 kilo. Poza tym do wielu rzeczy nabrałem dystansu. Człowiek ma tam dużo czasu na myślenie. Przede wszystkim doceniłem rodzinę. To największa wartość na świecie. Jedliśmy kartofle z ryżem i makaronem, czasami żylaste steki z jaka, i tęskniliśmy za schabowymi od mamy.

DZ: Co po powrocie?

WT: Coś w rodzaju depresji. Kiedy się dowiedzieliśmy, że Lepper i Giertych zostali wicepremierami, powiedzieliśmy, że wracamy na Everest i poprosimy maoistowską partyzantkę o azyl. Niestety, nie można rodziny zostawić, trzeba przywyknąć do starego życia. Teraz jestem jak kozica. Potrafię bez zadyszki wbiec na 10 piętro. Tam wszystko odbywa się powoli, tu wszystko leci w zwariowanym tempie. Moją żonę Ewę zostawiłem w drugim miesiącu ciąży, teraz jest w czwartym. Brzuszek bardzo jej urósł. Powiedziała, że do rozwiązania nie mogę już nigdzie jechać. Stęskniliśmy się za sobą bardzo.

DZ: Powstanie zapis wyprawy? Książka, film?

WT: Tak, Martyna robiła mnóstwo notatek, będzie książka ze zdjęciami moimi i Darka Załuskiego. Film również powstanie, bo materiału mamy sporo. Martyna nie spocznie na laurach. W planach ma zdobycie Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów na wszystkich kontynentach. Ale zanim to zrobi, wybiera się ciężarówką jako pilot na rajd Paryż-Dakar. No, a potem chce urodzić dziecko...

Wyprawa Martyny
Siedmiooosobowy zespół Falvit Everest Expedition 2006 pod patronatem DZ wyruszył w Himalaje 17 marca. W skład grupy, która 18 maja zdobyła szczyt Mount Everestu (8.848 m), wchodzili: Martyna Wojciechowska, organizatorka wyjazdu, Bogusław Ogrodnik, kierownik wyprawy, Jura Jeremaszek, kierownik sportowy, Dariusz Załuski, operator, Tomasz Kobielski z Gliwic, członek wyprawy i Wojciech Trzcionka z Cieszyna, reporter, specjalny wysłannik Polskapresse, wydawcy DZ. Do tej pory na najwyższej górze świata stanęło 14 Polaków, w tym dwie Polki: Wanda Rutkiewicz (1978) i Anna Czerwińska (2000). Martyna jest trzecią i jednocześnie najmłodszą Polką (32 l.), która stanęła na Górze Gór. Mount Everest po raz pierwszy zdobyli w 1953 roku Nowozelandczyk Edmund P. Hillary i Szerpa Norgay Tenzing. Od tej pory na szczyt wspinano się ponad 2.000 razy. Życie straciło prawie 200 osób, najwięcej podczas schodzenia. Trasa, którą z bazy na wysokości 5.400 m podążał polski zespół, odtwarzała pierwsze udane wejście na szczyt z Przełęczy Południowej. Największym zagrożeniem tej drogi był lodospad Khumbu (Ice Fall). Po opuszczeniu obozu III Polacy pokonali Żebro Genewczyków i założyli obóz IV na wysokości 8.000 m na Przełęczy Południowej. Ostatni etap wspinaczki polegał na dotarciu do Wierzchołka Południowego i pokonaniu niebezpiecznego Uskoku Hillary’ego. Atak szczytowy trwał 18 godzin.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto