Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pisarz Stanisław Grzesiuk i Bolesław Brandys, metalowiec z Sosnowca, spotkali się w obozie koncentracyjnym - Silna więź, jaka ich połączyła, przetrwała do końca

Grażyna Kuźnik
Marek Grzesiuk zna wojenne losy swojego ojca z książki "Pięć lat kacetu". Wstrząsający dokument przyniósł sławę Stanisławowi Grzesiukowi, ale jej cena była wysoka. Wkrótce zmarł na gruźlicę.

Marek Grzesiuk zna wojenne losy swojego ojca z książki "Pięć lat kacetu". Wstrząsający dokument przyniósł sławę Stanisławowi Grzesiukowi, ale jej cena była wysoka. Wkrótce zmarł na gruźlicę. Bolesław Brandys odtwarza historię swego ojca tylko z cudzych wspomnień. Obaj synowie nie zdążyli porozmawiać z ojcami jak dorośli. Gdy ich stracili, byli jeszcze dziećmi.

Do obozu ich ojcowie trafili w różny sposób. Stanisław Grzesiuk (rocznik 1918), bard z Czerniakowa, legenda warszawskiego folkloru - miał przygody jak w swoich szemranych piosenkach. Działał w ruchu oporu, ale szybko wpadł - wydała go z zemsty była kochanka. Musiał uciekać przed gestapo, złapali go, nakłamał, wylądował na robotach przymusowych. Pobił bauera, ukradł rower i chciał na nim dojechać do Belgii. Tego było już za wiele - Niemcy wysłali go do obozu w Dachau, a potem do Mauthausen-Gusen.

Bolesław Brandys (rocznik 1906) prowadził stateczne życie. Działał w Związku Robotników Przemysłu Metalowego, miał żonę, dwoje dzieci. W czasie wojny był szefem ruchu oporu w sosnowieckiej fabryce Ferrum (potem Fakop). Kierował akcją sabotującą produkcję rakiet V1 i V2. W 1944 roku został aresztowany i wysłany do Dachau.

Przyjaźń, jaka połączyła Grzesiuka i Brandysa podczas pobytu w kacetach, była nierozerwalna.

Tajna broń w hucie

- Bez Grzesiuka ojciec by zginął. To było coś, czego nigdy nie zapomniał - mówi Bolesław, imiennik ojca.

Syn Brandysa dowiedział się po latach, jak ojciec został złapany. Zbliżał się koniec wojny, hitlerowcy ponosili klęskę za klęską. Nowa cudowna broń V1, V2 stanowiła ostatnią szansę III Rzeszy. Elementy wyrzutni w największej tajemnicy produkowały też zakłady na Śląsku i w Zagłębiu, w tym w Sosnowcu. Polski ruch oporu zareagował szybko. Brandys zorganizował sabotaż w swoim zakładzie, z dobrym skutkiem.

Wadliwych, zbyt kruchych części rakiet było tak dużo, że Niemcy wydali rozkaz - każdy spawacz musi znakować wykonane przez siebie elementy własnym stemplem. Za błędy groziła kula w łeb. Ale do tego już nie doszło, zbliżał się front.

Pilne rozkazy

Okoliczności aresztowania Brandysa przez gestapo w miejscu pracy ujawnił Stefan Matuszewski, jego podwładny i uczestnik akcji sabotażowej w fabryce. Wspominał, że w 1944 roku do ich zakładu ściągnięto nagle niemieckich kierowników z siemianowickiej huty Jedność. Pod okiem gestapo nowa kadra wprowadziła terror - praca trwała na dwie zmiany po 12 godzin, normy były mordercze. Nie wolno było zadawać żadnych pytań, wszyscy byli pod ścisłą kontrolą. Co produkowali?

Brandys przekazał informacje, że chodzi o broń, która ma ratować skórę Hitlera. Wydał pierwsze pilne rozkazy dla ekipy sabotażystów. Nie wiedział, że gestapowiec Lasota, kierujący całą robotą, zwrócił na niego szczególną uwagę.

- Brandys był bardzo dobrym fachowcem, ja też uczyłem się pod jego okiem. Niemcy cenili jego wiedzę i nie podejrzewali o udział w konspiracji. Chyba uważali, że nie będzie ryzykował. Miał pracę, rodzinę, był zwyczajny, nie rzucał się w oczy. Ale Lasota był nowym nadzorcą i znał się na tej robocie. To on w końcu namierzył Brandysa - stwierdza Matuszewski.

Nie wydał nikogo

Sabotaż w takich warunkach musiał być drobiazgowo przygotowany. Działać można było tylko na nocnej zmianie, bo wtedy na elementach wyrzutni spawaczom udawało się wykonać dodatkowe otwory. Do połowy dziury wkładano kawałki połamanych prętów, maskowano je zwykłym spawem. Żeby odkryć takie machinacje, Niemcy musieliby prześwietlać każdy element rentgenem. Tego jednak nie robili.

- Chcieli być ostrożni i prześwietlali tylko spawy na skrzyniach paleniskowych parowozów - dodaje Matuszewski. - To nam dawało szansę.

Wady w elementach wyrzutni nie przeszły jednak bez echa. Pewnego dnia Lasota jak zwykle przywitał się z Brandysem. Podszedł do niego, podał mu rękę, popatrzył dłużej niż zwykle. Wymienili spojrzenia. A potem gestapowiec dał znak - i dwóch strażników chwyciło Polaka za ramiona. Wyszedł z nimi spokojnie, bez jakichkolwiek oznak strachu.

Wiadomości o aresztowanym były skąpe. Na gestapo trafił też jego najbliższy współpracownik, również działacz ruchu oporu. - Nie wydali nikogo. Nikt inny z zakładu nie został zatrzymany. Podobno obu skatowano, a potem wysłano do obozu - mówi Matuszewski.

Syn Brandysa nie wie, co działo się na przesłuchaniach i w obozach. Może się tylko domyślać.

- Zdążyli ojca, ledwo żywego, wysłać do obozów. Przeżył tam piekło, gdy wrócił, ważył 27 kilogramów. Był wrakiem, szkieletem, nikt mu nie dawał szans, jego rodzina się rozpadła - wyznaje syn.

Nie dał mu umrzeć

Bolesław jest dzieckiem z drugiego małżeństwa. Mieszka w Sosnowcu i tak jak ojciec, pracował po wojnie w tym samym zakładzie.

- Nie opowiadał mi o tym, co przeżył w obozie, bo byłem za mały. Rozmawiał z mamą. Słyszałem wtedy słowo "chleb". Powtarzało się ciągle, miało znaczenie, zapamiętałem je - mówi syn.

Mauthausen-Gusen na terenie Austrii należał do najcięższych obozów koncentracyjnych III Rzeszy. Więźniowie pracowali w kamieniołomach, podziemnych fabrykach zbrojeniowych. Najgorsze były ostatnie miesiące przed wyzwoleniem. Panował straszny głód, ludzie masowo ginęli. Przez ten obóz przeszło 335 tysięcy więźniów, jedna trzecia zmarła.

W Dachau zginęło około 148 tys. więźniów, więcej niż połowa. Byli to różni opozycjoniści, duchowni, inteligencja z okupowanych krajów, działacze ruchu oporu, głównie z Polski. Więźniowie pracowali w zakładach zbrojeniowych, ginęli z powodu głodu, bicia, chorób, rozstrzeliwań i eksperymentów medycznych. - Ojciec umiał się przyjaźnić. Sam też doznawał ludzkiej dobroci. Bez pomocy innych przecież w obozie by nie przeżył - opowiada syn.

Grzesiuk napisał w swojej książce: "W obozach starano się przede wszystkim zabić w człowieku wszelkie ludzkie uczucia, upodlić go. Muszę przyznać, że im się to udawało. Wielu wartościowych ludzi umierało przez swą nieumiejętność życia w ciężkich warunkach. Wielu z tych, którzy przeżyli, zawdzięcza to ludziom, którzy przed wojną należeli do tych gorszych."

- Kiedyś ojca esesmani wrzucili do komórki razem z rozwścieczonymi psami. Szarpały na nim te resztki ciała, jakie jeszcze miał. Wtedy Grzesiuk i inni koledzy utrzymali go przy życiu, nie dali mu umrzeć. To była przyjaźń - mówi Bolesław.

Gdy zaczęło się układać

Marek Grzesiuk (rocznik 1950) jest niemal rówieśnikiem syna Brandysa (rocznik 1951). Marek pamięta, że ojciec utrzymywał kontakt z obozowymi przyjaciółmi ze Śląska i Zagłębia.

- Miałem tylko 13 lat, gdy ojciec zmarł, dorośli rozmawiali w swoim gronie. Utkwił mi jednak w pamięci ksiądz Józef Szubert z Katowic. Był wielkim przyjacielem ojca z obozów. Opisał go w swojej książce, uratował mu życie - wspomina Marek Grzesiuk.

Ksiądz Szubert trafił do obozu za narodowość polską i naukę religii po polsku w maju 1940 roku. Przed wojną posługi duszpasterskie pełnił w Chorzowie, Wodzisławiu, Pawłowicach. Po wojnie został proboszczem parafii pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela w Goduli. Do końca życia Grzesiuka odwiedzał go w Warszawie. Śląski duchowny, metalowiec z Sosnowca, chłopak z ferajny na Czerniakowie - byli dla siebie jak bracia.

Zaprzyjaźnieni więźniowie z Mauthausen-Gusen spotykali się w Warszawie zawsze 5 maja, w dniu, gdy otwarto bramę obozu na wolność. Grzesiuk wyznał: "Było tyle obozów koncentracyjnych, lecz więźniowe żadnego obozu nie złączyli się ze sobą na wolności tak, jak byli więźniowie z Gusen."

Nie trwało to długo. Stanisław Grzesiuk zmarł w 1963 roku. Nie żył już wtedy Bolesław Brandys.

- Wszystko zaczęło się mu dobrze układać. Ojciec wrócił do sił, pracował, rozpoczął studia politechniczne. Poznał moją mamę i bardzo się zakochał. Byli szczęśliwym małżeństwem, urodziłem się ja. Gdy miałem osiem lat, pojechaliśmy do Gdańska. Szliśmy ulicą. Ojciec lubił zwierzęta, zauważył, że pies wskoczył na jezdnię pod samochód. Chciał go uratować. Zginął w 1959 roku - opowiada z trudem syn.

Obaj synowie nie przeprowadzili z ojcami najważniejszych rozmów. Ale zostały im słowa Stanisława Grzesiuka, którym przyklasnąłby jego przyjaciel Bolesław: "Honornie, synu, z fasonem, synu. Nie zginaj karku na żadnych progach. Żyj tak, byś sobie mógł się podobać. Boso idź, synu, ale w ostrogach."

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto