MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Powrót z piekła

Monika Krężel
Jan Mocny pokazuje album z pamiątkami po ojcu. Tylko dlatego, że Paul Motzny był wysportowany, przeżył piekło wywózki.
Jan Mocny pokazuje album z pamiątkami po ojcu. Tylko dlatego, że Paul Motzny był wysportowany, przeżył piekło wywózki.
Trzynastoletni Józef Namysło z Zabrza w 1945 roku chodził po torach kolejowych w Gliwicach i zbierał kartki wyrzucane z wagonów. „Jedziemy w niewiadomym kierunku”, pisali Ślązacy wywożeni do ZSRR.

Trzynastoletni Józef Namysło z Zabrza w 1945 roku chodził po torach kolejowych w Gliwicach i zbierał kartki wyrzucane z wagonów. „Jedziemy w niewiadomym kierunku”, pisali Ślązacy wywożeni do ZSRR. Ojciec Jana Mocnego, gdy wrócił stamtąd, ciągle powtarzał po rosyjsku: „Kto nie rabotajet, nie kuszajet, zdechnie kak sobaka”.

– Niektóre kartki były podpisane i miały adres. Biedacy liczyli, że jakoś trafią do rodzin, że ktoś je znajdzie – opowiada ponadsiedemdziesięcioletni dziś Namysło. – A chodzenie po torach było bardzo niebezpieczne. Obowiązywała przecież godzina policyjna, wszędzie były posterunki.

Jego ojciec, też Józef, miał 46 lat, gdy skończyła się wojna. W styczniu 1945 roku do Zabrza weszli Rosjanie. Plądrowali sklepy i kamienice, gwałcili kobiety i podpalali domy. – Siedzieliśmy w piwnicy, ja, czworo braci, mama – wylicza Józef Namysło. – Ojciec przedostał się do nas z Katowic, gdzie zwerbowali go do Volkssturmu. Nie pobyliśmy razem długo. Wkrótce wywieziono go na Wschód...

W domu Namysłów mówiło się po niemiecku, dzieci chodziły do niemieckiej szkoły. – W Zabrzu nie było żadnych waśni, a mieszkali tu Polacy, Niemcy, Czesi i Żydzi – wspomina pan Józef. Jego ojciec miał niezwykle bogaty życiorys. Brał udział w wojnie francusko-pruskiej, jego bracia byli powstańcami śląskimi, a on dopiero w 1921 roku wrócił do Zabrza z francuskiej niewoli. Potem zaczął pracę u Żyda Eisnera w hucie szkła. Gdy właściciel budował podobny zakład w Szwecji, ojciec pana Józefa pojechał tam do pracy. Wrócił, żeby nie stracić pruskiego obywatelstwa. Gdy wybuchła wojna, nie wzięto go do wojska, bo miał pięcioro dzieci.

Najpierw, pod koniec stycznia 1945 roku, w Zabrzu pojawiły się małe plakaty. Do utworzonych specjalnie punktów mieszkańcy mieli przynosić lornetki, aparaty fotograficzne i radioodbiorniki. – Polecenie było wyraźne, jeśli ktoś się nie dostosuje, zostanie ukarany – wspomina Józef Namysło.
Około 5 lutego wywieszono kolejne plakaty. Na czerwonym tle po niemiecku wydrukowano odezwę. „Wszyscy mężczyźni niemieckiego pochodzenia w wieku od 17 do 50 lat mają się stawić do pracy na terenach wyzwolonych. Należy się zaopatrzyć w wyżywienie na 14 dni. Kto się nie stawi, zostanie rozstrzelany”. Odezwa nie dotyczyła duchownych i lekarzy.

– Ojciec 12 lutego stawił się w budynku, gdzie w czasie wojny była komenda policji w Zabrzu. Tam go jeszcze widziałem tego dnia po południu. Następnego dnia trafił do koszar w Gliwicach, gdzie zaniosłem mu jedzenie – wspomina starszy mężczyzna. – Powiedział, żebym przyszedł nazajutrz, że da mi koc. Przyszedłem, jak kazał, ale już go nie było. Ludzie mówili, że transport pojechał do Pyskowic lub Łabęd – dodaje. Przy linii kolejowej Łabędy-Bytom Józef Namysło znajdował karteczki wyrzucane z wagonów.

Po 14 dniach jazdy towarowe wagony ze Ślązakami dotarły do Witebska, a stamtąd do Dniepropietrowska do łagru im. Mołotowa II. Józef Namysło senior pracował pod nadzorem Ukrainki na tokarce. Oprócz Polaków byli tam Niemcy, Węgrzy, Austriacy i Rumuni. Po jakimś czasie przeniesiono go do pracy w kołchozie, niedaleko Dniepru i linii kolejowej.
W lipcu 1945 roku jako jeden z pierwszych wrócił do Zabrza. – Nie powiem jak – zaznacza jego syn.

Józef Namysło wrócił wycieńczony, zawszony, spuchnięty. Od razu obstąpili go sąsiedzi i znajomi, pytali, kogo widział, kto zmarł, z kim pracował. – My przecież nic nie wiedzieliśmy o naszych wywożonych, o listach nie było co marzyć – tłumaczy pan Józef. – Ojciec trafił do szpitala i milczał. Zresztą każdego wracającego dopadała bezpieka z poleceniem, by nic nie gadać – wspomina Józef Namysło.
Wiele lat po wywózkach ułożył spis mężczyzn, którzy mieszkali w dwóch sąsiadujących kamienicach na obecnej ulicy Nocznickiego i zostali internowani. – Sus nie wrócił, Meinert też nie, ani Schepanik i Schnaidzik. Nie wrócił drugi Sus, udało się jedynie mojemu ojcu i Galonsce. Wrócił też górnik Strzala, ale bez ręki – wylicza Józef Namysło.

Ojciec Jana Mocnego z Zabrza też 12 lutego 1945 roku stawił się na posterunku policji. – Mieszkaliśmy na Zandce, gdzie 80 proc. ludzi mówiło po niemiecku. My też, ale dziadkowie umieli po polsku – wspomina pan Jan. – Wtedy nazywałem się Heinz Motzny, ale władza w 1945 roku zmieniała masowo imiona i nazwiska.

Jan Mocny wraz z matką odprowadził ojca na zbiórkę. – Mama uszyła plecak, wszyscy myśleli, że oni wyjeżdżają na kilka dni porządkować jakieś tereny – opowiada syn. – Ojciec pracował w kopalni Concordia w Zabrzu, uprawiał gimnastykę, był akrobatą. Myślę, że przeżył, bo był wysportowany – uważa. Mężczyzn ze zbiórki pędzono do Łabęd.

Paul Motzny trafił do łagru Krzywy Róg w okręgu donieckim, pracował tam w kopalni. Na Wschód wywieziony został także jego teść. – Ale nie przeżył. Ci, którzy wrócili, opowiadali nam, że zmarł 30 października 1945 roku, nie wytrzymał warunków – wspomina Marianna Mocny. – Mama znalazła dwóch świadków mogących to potwierdzić, dzięki temu dostaliśmy rentę.

Bieda w rodzinach była okropna. – Jedliśmy chleb posypany cukrem, chodziło się na plac Krakowski, gdzie przyjeżdżali chłopi i wymienialiśmy rzeczy z domu na jedzenie. Pamiętam, że pozbyłem się wszystkich zabawek – wspomina Jan Mocny. – Pod okna kamienic podjeżdżali też Rosjanie. Za mąkę i cukier brali złoto i zegarki. W domach nie miał kto pracować, kobiety szły na szychtę do kopalni i koksowni.

Paul Motzny wrócił w październiku 1945 toku, w dzień urodzin żony. – Był brudny i zawszony. Ubrany w łachmany, szedł na bosaka z Chorzowa.

– Po wielu latach przyznał, że o mały włos, a zastrzelono by go. Upadł przed barakiem, strażnik tłukł go lampą, bo myślał, że symuluje i nie chce iść do pracy. Już miał strzelać, gdy strażniczka powiedziała, że to dobry górnik, żeby go zostawić – mówi syn Paula. – A jak wrócił? Załadowano go do kolejnego transportu, miał być wywieziony chyba do innej kopalni. Z kolegą przeszedł do drugiego pociągu, którym odsyłano chorych. Dojechali tym transportem do Chorzowa, ojciec opowiadał, jak po drodze wyrzucano z wagonów tych, którzy zmarli – wspomina.

Jan Mocny zapamiętał jeszcze jedno. – W czasie wojny w kopalni ojciec pracował z jeńcami ukraińskimi. Choć była bieda, on wynosił im z domu kromkę chleba, oni z wdzięczności strugali nam drewniane zabawki. A już po powrocie z ZSRR ojciec pracował z jeńcami niemieckimi. I też wynosił im kromkę chleba...

Żadne muzeum na Śląsku nie ma odezwy, w styczniu i lutym 1945 roku wzywającej mężczyzn do stawienia się w określonych punktach różnych miast.

– Wszyscy pamiętają, że był to czerwony plakat, ale nikt go nie posiada. Może znajdzie się w jakimś domu, ktoś podaruje go muzeum – zastanawia się Zbigniew Gołasz, historyk z Muzeum Miejskiego w Zabrzu, który przygotował spis nazwisk mieszkańców Zabrza internowanych i wywiezionych w głąb ZSRR.
W książce „Śląska tragedia w Zabrzu w 1945 r. Internowania i deportacje” umieścił około 8 tys. nazwisk. Korzystał z dokumentów Archiwum Państwowego w Gliwicach i Katowicach, ze spisu polskich górników, który posiadał Centralny Zarząd Przemysłu Węglowego, a także prasy ziomkowskiej.

– Wbrew powszechnej opinii nie wywożono tylko górników, ale także przedstawicieli innych zawodów. Na listach znajdowały się nazwiska kobiet, zabrzańskiej inteligencji. Poza tym nie internowano tylko Ślązaków niemieckiego pochodzenia, ale i Polaków – podkreśla Gołasz. – Wśród nich był między innymi syn kierownika polskiej szkoły mniejszościowej na Zaborzu – dodaje.

Podstawą prawną wywózek były uchwały Państwowego Komitetu Obrony ZSRR oraz szereg rozkazów NKWD i władz wojskowych. – Na konferencji w Jałcie padły słowa, że w ramach reparacji wojennych można skorzystać z siły roboczej ludności niemieckiej. Nie było mowy o wywózkach ludzi, jednakże władze sowieckie inaczej to zinterpretowały – mówi Gołasz.
Na terenach objętych wywózkami panowała tragiczna sytuacja gospodarcza, brakowało rąk do pracy. Z samej Rokitnicy internowano około 25 proc. mieszkańców. Po lutowych wywózkach, w kwietniu 1945 roku, do Rokitnicy przyjechały ciężarówki i przy wtórze serii z karabinów maszynowych kazano się stawić wszystkim mieszkańcom. Na plac przyszło około 500 kobiet. – Wywieziono je do pracy przy demontażu zakładów chemicznych w Blachowni. Pracowały tam pół roku, świadkowie opowiadali, że były też gwałcone – mówi historyk.

– Gdy kilka miesięcy później pojawiła się plotka, że znowu przygotowywane są internowania, w Rokitnicy panowała taka psychoza strachu, że część mieszkańców uciekła do Niemiec, w tym miejscowi przedstawiciele polskich władz bądź ich rodziny – dodaje.

Pierwsi górnicy wracali jeszcze w 1945 roku, największa fala powrotów przyszła dwa lata później. Ustały w 1949 roku, chociaż niektórzy przyjeżdżali jeszcze w 1956 roku, po podpisaniu umowy repatriacyjnej. Szacuje się, że powróciło około 10 proc. wywiezionych. Niektórzy historycy twierdzą, że nawet około 90 tys. mieszkańców Górnego Śląska zostało wywiezionych do ZSRR tuż po zakończeniu wojny.

od 7 lat
Wideo

Zakaz krzyży w warszawskim urzędzie. Trzaskowski wydał rozporządzenie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto