Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Praca w Niemczech: dobrodziejstwo czy wyzysk?

Marek Świercz
Piotr Koziol pracował w Niemczech na stanowisku kierownika, co podważa tezę, że pracownicy ze Śląska wykonują tylko najprostszą robotę. zdjęcia: Marek Świercz
Piotr Koziol pracował w Niemczech na stanowisku kierownika, co podważa tezę, że pracownicy ze Śląska wykonują tylko najprostszą robotę. zdjęcia: Marek Świercz
Polacy ze Śląska są dla niemieckich pracodawców tanią siłą roboczą – ogłosił wpływowy tygodnik „Der Spiegel”. Pracują sezonowo, wykonują najgorsze prace, muszą płacić wysokie prowizje pośrednikom, nie ...

Polacy ze Śląska są dla niemieckich pracodawców tanią siłą roboczą – ogłosił wpływowy tygodnik „Der Spiegel”. Pracują sezonowo, wykonują najgorsze prace, muszą płacić wysokie prowizje pośrednikom, nie zawsze mają ubezpieczenie. A generalnie – dostają niższe wypłaty od robotników niemieckich. Taka była konkluzja tego alarmującego tekstu.

– To fałszywa troska – komentuje Hubert Kurzał, burmistrz opolskiej gminy Leśnica, której mieszkańcy masowo jeżdżą do pracy w krajach Unii.

Dla Ślązaków z podwójnym obywatelstwem, dla których niemiecki paszport jest przepustką na unijny rynek pracy, saksy za Odrą są od wielu lat jedynym sensownym modelem życia. Do pracy, nieraz na wiele miesięcy, jeździ regularnie do 200 tysięcy osób. Rok w rok zarabiają w Unii ponad pół miliarda euro. I choć dość powszechnie narzekają na trudne życie gastarbeitera, skarżą się, że czasem są oszukiwani – nie narzekają na wyzysk. Bo niemieckie stawki, nawet jeśli są niższe od tych wypłacanych miejscowym, i tak biją na głowę zarobki w Polsce.

– Po miesiącu pracy przywiozłem na czysto tysiąc euro. Tu bym tyle nigdzie nie zarobił – mówi Paweł Fila, 19-latek z podopolskich Chrząstowic.

Nic więc dziwnego, że kampanie niemieckich polityków na rzecz obrony „wyzyskiwanych” Ślązaków budzą u samych zainteresowanych głęboką nieufność. Najważniejszym atutem naszych pracowników jest bowiem to, że są bardziej od Niemców dyspozycyjni, elastyczni i tańsi. Zdarza się też, że Ślązacy – zwykle świadomie – gotowi są łamać niemieckie prawo, byleby tylko zarobić trochę więcej, albo nie stracić roboty. Przykładem może być praca w RFN podczas bezpłatnego urlopu w Polsce (o czym „Der Spiegel” też pisze). Nie jest to do końca legalne, ale pozwala niemieckim pracodawcom na niepłacenie stawek ubezpieczeniowych, które podniesiono w lipcu (wcześniej były symboliczne) po to, by zablokować przyjazdy polskich robotników sezonowych.

Niemieckie władze, które od lat nie potrafią sobie poradzić z rosnącym bezrobociem, robią wszystko, by nie wpuścić na rynek pracowników z nowych krajów Unii. Ślązacy z podwójnymi paszportami stanowią więc dla nich problem. Tej grupy zaradnych i zdeterminowanych pracowników nie obejmuje zakaz pracy w Niemczech do roku 2011, obowiązujący resztę Polaków. Stąd biorą się różne inicjatywy – pozornie podejmowane w ich interesie, ale tak naprawdę mające im utrudnić życie.


Pracujący w Unii Ślązacy często opowiadają w swoim gronie o problemach, jakie mieli z niesolidnymi pośrednikami czy pracodawcami w Unii.
Dowiadują się w ten sposób, gdzie warto jechać, a jakich okolic i firm lepiej unikać. Ale ostatnią rzeczą, jakiej potrzebują, jest interwencja niemieckich urzędników. Dlatego też rewelacje tygodnia „Der Spiegel” na temat rzekomego wyzyskiwania śląskich pracowników przeszły na Opolszczyźnie bez echa.

Historie oszukanych na saksach pracowników co jakiś czas wracają na prasowe łamy. Kilka lat temu potężna fala tego typu relacji nasunęła działaczom mniejszości niemieckiej pomysł założenia w Polsce związku zawodowego, który w niemieckich urzędach broniłby interesów dwupaszportowców. Były z tym prawne problemy, ale związek w końcu udało się zarejestrować. Tyle tylko, że nigdy na dobre nie zaczął działać.

Nie było zainteresowania wśród pracujących w Niemczech – przyznaje Ryszard Donitza, dyrektor biura Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim.

Donitza opowiada, że znakomita większość Ślązaków zarabiających w RFN nie ma powodu do narzekań, bo od lat pracuje w tych samych sprawdzonych i solidnych firmach.

– Kłopoty miewają ci, którzy szukają dorywczej roboty, czasem w Niemczech, częściej w Holandii – mówi Donitza. – Czasem przychodzą ze skargą do naszych posłów. Ale nieraz okazuje się, że sami wpakowali się w tarapaty, bo nie patrzyli, co podpisują.

– To prawda, naszym ludziom, zwłaszcza tym ze średniego pokolenia, przeszkadza słaba znajomość języka niemieckiego. Nie zawsze są w stanie przeczytać dokładnie umowę, trudniej im też walczyć o swoje – mówi Piotr Koziol, przewodniczący Związku Młodzieży Mniejszości Niemieckiej.

Na ile powszechne są tego rodzaju kłopoty? Pouczający jest przykład samego Koziola, który przed laty też kilkakrotnie pracował dorywczo w Niemczech. Co ciekawe, ostatnio na stanowisku kierownika, co podważa tezę, że pracownicy ze Śląska wykonują tylko najprostszą robotę. Wcześniej pracował jednak fizycznie i dwa razy został wystawiony do wiatru. Za pierwszym razem nie zapłacono mu za ostatni tydzień pracy, za drugim obciążono kosztami naprawy drzwi (w sumie 150 euro), które zepsuły się akurat wtedy, gdy przez nie przechodził. Protestował, myślał o pójściu do prawników, ale w końcu machnął ręką.

Pracujący w Unii Ślązacy przyznają, że niemieccy pracodawcy nie zawsze grają czysto. Zdarza im się zaniżyć stawkę przepracowanych godzin albo odciągnąć z pensji jakieś dziwne kary za rzekome przewinienia. Ale częściej ofiarą takich zabiegów pada niemiecki fiskus – robotnik sezonowy dostaje na rękę więcej niż pracodawca wykazuje potem w dokumentach. Jeśli traci, to pośrednio, na wysokości podatku (zaniżonego przez pracodawcę), który może odzyskać w Polsce (w regionie nieźle prosperuje sporo biur rachunkowych zajmujących się głównie odzyskiwaniem takich podatków).

Taki układ, zakładający balansowanie na granicy prawa, odpowiada w sumie obu stronom. Niezadowolone są tylko niemieckie służby kontrolne, które ostatnio – to nowe zjawisko – zaczęły ścigać firmy prowadzące nabór pracowników do Unii. I to, ciekawostka, na terenie Polski.
Ślązacy, choć średnio zarabiają mniej niż robotnicy niemieccy, coraz lepiej potrafią dbać o swoje interesy.

– W firmie, w której pracowałem, wszyscy brali wypłatę w kopertach i wychodzili. Szef był zdziwiony, gdy otworzyłem kopertę i przeliczyłem gotówkę – opowiada 19-letni Paweł Fila, przedstawiciel najmłodszego pokolenia szukającego zarobku za Odrą.
– W sumie jest rzeczą logiczną, że nasi pracownicy zarabiają tam mniej od tych, którzy mają długi staż pracy i pracują na stałe. Także dlatego, że są często, choć nie zawsze, słabo wykwalifikowani – tłumaczy Piotr Kozioł. – Trzeba też pamiętać, że wielu ludzi korzysta z pośredników, którzy załatwiają pracą, ale też za to odpowiednio kasują.

Gdyby Ślązacy nie byli tańsi, to niemieckim firmom nie opłacałoby się ich zatrudniać. Bo i po co? – mówi DZ burmistrz Leśnicy Hubert Kurzał. – Dlatego jeśli ktoś się za nimi w RFN wstawia, to tak naprawdę robi to nie w ich interesie, ale w interesie niemieckich bezrobotnych, którym podobno zabieramy pracę.


Eurostrumień

Do Unii jeżdżą wszyscy, którzy mogą – w realiach wsi zamieszkanych przez posiadaczy podwójnego paszportu opinia taka nie jest wcale przesadzona. Roman Wawrzynek, emerytowany opolski prokurator mieszkający w gminie Turawa, mówi, że na wsi widzi się tylko chłopców i starców. – Jeśli trafia się ktoś w wieku produkcyjnym, to znaczy, że może i dobry z niego fachowiec, ale za dużo pije, by utrzymać robotę za Odrą – ocenia Wawrzynek.
Już w 2003 roku w Unii pracowało około 70 tysięcy Opolan. Jakieś 25 tysięcy pracowało wyłącznie tam, drugie tyle jeździło do pracy na kilka miesięcy w roku. Z analiz opolskiego ekonomisty dr. Romualda Jończego wynikało, że zarabiali tam co roku ponad pół miliarda euro. Dziś ta kwota może być wyższa.
To dzięki temu strumieniowi żywej gotówki stopa życiowa w gminach zamieszkanych przez posiadaczy dwóch paszportów jest najwyższa w kraju. W roku 2001 średni dochód mieszkańca Opolszczyzny – biorący pod uwagę zarobki na miejscu – szacowano na 630 złotych miesięcznie. Było to mniej niż wynosiła średnia krajowa. Jończy wyliczył jednak, że dzięki pracy w Unii na każdego członka rodziny w społeczności autochtonicznej przypada miesięcznie dodatkowo całe 540 złotych!
Ostatnie badania pokazują czarno na białym, że w tym środowisku więcej osób pracuje za granicą niż w kraju. Ta tendencja dotyczy przede wszystkim młodych mężczyzn, którzy praktycznie w ogóle nie biorą pod uwagę możliwości podjęcia pracy w kraju, za polską pensję.
– W grupie mężczyzn w wieku 18-25 lat na pięć osób pracujących wyłącznie za granicą przypada tylko jedna pracująca wyłącznie w kraju – mówi dr Jończy.


Eurodemoralizacja

Możliwość podjęcia pracy w Unii jest przez samych zainteresowanych traktowana jako ogromna życiowa szansa. Nie znaczy to jednak, że nie mają oni świadomości wysokiej ceny, jaką przy okazji za nią płacą.
Jako pierwszy o rosnących społecznych kosztach pracy w Unii mówił już w roku 2002 w dramatycznej wielkanocnej homilii opolski ordynariusz abp Alfons Nossol. Potem problem ten był przedmiotem wielu publicznych debat i naukowych konferencji.
Lista zagrożeń jest powszechnie znana. Życie na dwa domy, rozkład pożycia małżeńskiego, nieznana wcześniej na śląskiej wsi plaga rozwodów, problemy z dziećmi wychowywanymi bez ojca, a nawet bez obojga rodziców, tylko przez dziadków. Do tego patologie: szerzący się wśród pracowników sezonowych alkoholizm a od czasu nasilenia wyjazdów do Holandii także narkomania (w Holandii, jak wiadomo, lekkie narkotyki są legalne). Ostatnie badania seksuologa Zbigniewa Izdebskiego pokazały, że ta demoralizacja jest jeszcze głębsza – okazało się, że to na Opolszczyźnie największy odsetek mężczyzn przyznaje się do korzystania z usług prostytutek. Dotyczyło to zarówno pracujących w Unii mężów, jak i młodych mężczyzn, którzy swoją inicjację przeżyli w niemieckiej agencji towarzyskiej.
Co ciekawe, na tę demoralizację zaczęły się też skarżyć firmy organizujące pracę w Unii. Generalnie dwupaszportowcy ze Śląska mają opinię bardzo solidnych pracowników, ale między biurami pracy krąży od jakiegoś czasu tajna lista z nazwiskami około 150 osób, którzy dali się już poznać jako pracownicy niesolidni, skłonni do awantur i pijaństwa.


Dyskryminacja?

Gdy wiosną niemieccy celnicy zawitali nagle z kontrolą do firmy Inter-Trock-Bau w Turawie na Opolszczyźnie, w kraju zawrzało. – To kolejny przykład dyskryminowania naszych firm w Unii. To dowód na nierówne traktowanie i łamanie zasad wspólnego rynku – oświadczył Konrad Szymański, wrocławski eurodeputowany PiS, zachęcając polskie firny do składania skarg na takie traktowanie bezpośrednio do Komisji Europejskiej.
Firma Inter-Trock-Bau od lat wysyłała dwupaszportowców do pracy w RFN. W maju została nieoczekiwanie odwiedzona przez funkcjonariuszy niemieckiego Urzędu Celnego, którym towarzyszyli polscy policjanci i prokurator. Zabezpieczono dokumenty firmy i komputery, a jej właściciel był przez kilka godzin przesłuchiwany w opolskiej prokuraturze. Najpierw skarżył się mediom na nalot, ale po przesłuchaniu nie chciał już rozmawiać z prasą.
∑ dowiedział się nieoficjalnie, że niemiecka prokuratura postawiła firmie z Turawy zarzut dotyczący nieprawidłowości przy opłacaniu składek za pracowników sezonowych wysyłanych do pracy w RFN.
– My nie możemy mówić o zarzutach, bo to nie jest nasze śledztwo. W ramach pomocy prawnej, udzielonej na wniosek prokuratury w Ulm, dokonaliśmy jedynie przeszukania we wskazanej firmie. Zgodę na podjęcie takich działań wyraziła Prokuratura Krajowa – powiedziała DZ Lidia Sieradzka, rzecznik opolskiej Prokuratury Okręgowej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto