MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Adamem Makowiczem, wybitnym pianistą jazzowym

Rozmawiała: Jolanta Pierończyk
Foto: Jolanta Pierończyk
Foto: Jolanta Pierończyk
Dźwięk jest odpowiednikiem kolorów. Lubimy żyć w kolorowym świecie. Muzyka oddziałuje jednak na kolor duszy Dziennik Zachodni: Mówi się czasem: "wybierz zawód, który będzie twoją pasją, wtedy nie będziesz musiał ...

Dźwięk jest odpowiednikiem kolorów. Lubimy żyć w kolorowym świecie. Muzyka oddziałuje jednak na kolor duszy

Dziennik Zachodni: Mówi się czasem: "wybierz zawód, który będzie twoją pasją, wtedy nie będziesz musiał pracować". Czy pan realizuje swoją pasję i uważa, że nie pracuje?
Adam Makowicz: Żaden zawód nie istnieje bez pracy. Ale rzeczywiście, uważam się za błogosławionego - jeśli tak można powiedzieć - skoro to, co zawsze chciałem robić, stało się moim zawodem. Nie wyobrażam sobie jednak, aby można było stać się artystą bez pasji, bo tylko ona jest tym motorem, który przez całe życie zmusza człowieka do pracy, do samodoskonalenia. Oczywiście, trudno osiągnąć doskonałość, ale trzeba przez całe życie do niej dążyć. Zresztą, w sztuce nie ma takiego pojęcia, jak doskonałość.

Dziennik Zachodni: Sukces to suma talentu, pracy i szczęścia. Jaki udział w pańskim sukcesie miało szczęście? W jakim stopniu o sukcesie zdecydowało znalezienie się we właściwym miejscu o właściwej porze?
AM: Kiedy byłem młodszy, mniej myślałem o szczęściu, raczej ufałem solidnej pracy. Teraz bardziej wierzę w szczęście. Naprawdę trzeba je mieć, by - jak to pani mówi - być we właściwym miejscu we właściwym czasie. Nigdy nie wiadomo, kiedy jest ten właściwy czas, ale artysta musi być przygotowany na sukces zarówno artystycznie, jak i psychicznie, po to, aby umieć go udźwignąć, co jest nieraz bardzo trudne. Ignacy Paderewski dawał talentowi niewielki procent udziału w sukcesie, pracy prawie dziewięćdziesiąt procent, a szczęściu trzy albo pięć procent. Ja bym dał udział szczęściu gdzieś w granicach dziesięciu-piętnastu procent, co najmniej. Szczęście trzeba jednak mieć, by w dzisiejszych czasach przebić się przez szeregi bardzo dobrych artystów. Żeby zaznaczyć swoją osobowość, ktoś jednak musi pomóc.

Dziennik Zachodni: Czy może pan zdradzić, kto panu pomógł?
AM: Drzwi do Stanów Zjednoczonych otworzył mi John Hammond, słynny łowca talentów i producent płyt. Zrobił mi tak zwane wejście, dzięki czemu nie musiałem startować od zera. Od początku byłem tam kimś. Miałem szczęście zadebiutować w Ameryce bardzo ważnym i głośnym koncertem w nowojorskiej Carnegie Hall poświęconym pamięci Errolla Garnera, który zmarł pół roku przed moim przyjazdem. W tej uroczystości wystąpiłem obok trzech wielkich pianistów amerykańskich. Byli to Earl "Fatha" Hines, Teddy Wilson i George Shearing. To było bardzo ważne wejście na ten rynek. Bez tego i bez protekcji Hammonda na nic by się zdała moja wcześniejsza pozycja w Polsce. Zaistnieć w Stanach jest bardzo trudno. Ten kraj - jako kolebka jazzu - bardzo mnie jednak pociągał. Bardzo mi zależało, żeby tam pojechać, w miarę możliwości zagrać z najlepszymi na świecie muzykami jazzowymi i nauczyć się tego, czego z żadnych książek się człowiek nie nauczy. Chodziło mi o esencję tworzenia tej muzyki, poznanie tego, co jest w niej najważniejsze, czyli granie ze swingiem, tą najważniejszą częścią muzyki jazzowej. Tego mi brakowało w Polsce, gdzie panuje europejskie spojrzenie na tę muzykę. Wiedziałem, że to niezupełnie to.

Dziennik Zachodni: A jakie jest amerykańskie podejście do jazzu?
AM: W Ameryce liczy się przede wszystkim rytm. To jest ten podskórny silnik jazzu.

Dziennik Zachodni: Co z dotychczasowych dokonań uważa pan za największy sukces?
AM: Dla mnie sukcesem jest każdy koncert, podczas którego uda mi się nawiązać kontakt z publicznością.

Dziennik Zachodni: Grał pan przed różną publicznością, w różnych miejscach. Gdyby z zawiązanymi oczami doprowadzić pana na scenę, to czy po reakcji widowni zdołałby pan zgadnąć, w jakim jest kraju?
AM: Musiałbym przygotować specjalny program, żeby rozszyfrować tę publiczność. Przy bardziej nowoczesnej improwizacji, a właściwie preludiowaniu, rozpoznałbym Europejczyków, bo byłyby gorętsze oklaski niż w Ameryce. Natomiast przy graniu o wiele prostszym, gdzie więcej jest swingu i rytmu, to rozszyfrowałbym Amerykanów. W Ameryce bardziej podoba się muzyka rytmiczna niż rodzaj europejskiego preludiowania.

Dziennik Zachodni: Przed czym w dzisiejszym świecie artysta ucieka, a co go inspiruje?
AM: To zależy od etapu rozwoju artystycznego i podejścia do muzyki. Jeśli się jest dojrzałym artystą, to nie wolno uciekać przed niczym. Każdy artysta szuka swojego własnego języka, którym porozumiewa się ze swoją publicznością. Trzeba być jednak rozumianym. Jazz jest muzyką żywą, improwizacją. Jeśli nie mam słuchaczy, to tak, jakby się przygotowywało przemówienie i do siebie je wygłaszało. Co innego jest z poszukiwaniem i odkrywaniem, bo wtedy samotność jest konieczna.

Dziennik Zachodni: Różni ludzie różnie muzykę definiowali. Wagner uważał, że jest ona początkiem i końcem wszelkiej mowy. Szymanowski twierdził, że jest najbardziej demokratyczną ze sztuk. Dla Beethovena była potrzebą narodów. A czym jest muzyka pana zdaniem?
AM: Powiedziałbym, że dźwięk jest odpowiednikiem kolorów. Lubimy żyć w kolorowym świecie. Muzyka oddziałuje jednak na kolor duszy.

Dziennik Zachodni: Minione właśnie Zaduszki i charakter listopada nastrajają nas do myślenia o przemijaniu. Niech wolno mi będzie zapytać, jakiej muzyki życzyłby sobie pan na swojej mszy żałobnej?
AM: Najlepiej, żeby się odbyła bez muzyki.

Dziennik Zachodni: A co chciałby pan mieć napisane na nagrobku?
AM: Nie wiem, czy chciałbym mieć jakikolwiek nagrobek. Myślę, że najlepiej byłoby prochy rozrzucić nad Morzem Karaibskim. Właśnie nad nim z żoną spędzamy wakacje i bardzo je lubimy.

Dziennik Zachodni: Co powinno się znaleźć w pana nocie biograficznej w encyklopedii?
AM: Jest mi zupełnie obojętne, co zostanie napisane. Każdy co innego chciałby wiedzieć. Przeciętnego człowieka interesuje prywatne życie, fachowcy wolą coś z wiedzy specjalistycznej, na przykład jak podchodzę do improwizacji...


Adam Makowicz urodził się w 1940 roku w Czechach na Śląsku Cieszyńskim jako Adam Matyszkowicz. Gdy miał 6 lat, rodzice powrócili do kraju. Od 10. roku życia zaczął się uczyć gry na fortepianie. Jego pierwszą nauczycielką była matka - pianistka i śpiewaczka. Potem muzyczną edukacją chłopca zajęły się szkoły muzyczne w Rybniku, Katowicach i Krakowie. Miał być pianistą. Tak chcieli rodzice.

W połowie lat 50., za sprawą audycji radiowych Willisa Conovera pt. "Music USA-Jazz Hour", Adam Makowicz "odkrył" jazz. Muzyka ta zafascynowała go rytmem i sposobem improwizacji, zwłaszcza w wykonaniu takich mistrzów fortepianu, jak Art Tatum czy Errol Garner.

Od 16. roku życia coraz częściej grał jazz. Ponieważ nie podobało się to rodzicom i nauczycielom, więc porzucił szkołę i dom. Po dwóch latach błąkania się, pozbawiony domu i pieniędzy, choć imał się różnych prac, Adam trafił do niewielkiego, pierwszego w Krakowie (a może i w kraju) klubu jazzowego, w którym w zamian za wieczorne koncerty fortepianowe, mógł ćwiczyć i nocować.

W późnych latach 50. kiedy płyty z muzyką jazzową i magnetofony były rzadkością, a nauczycieli jazzu (uważanego za sztukę dekadencką) nie było, Adam uczył się grać jazz, słuchając radia i zapamiętując prezentowane tam utwory. Pasja, determinacja i umiłowanie tej muzyki, w połączeniu z ogromną pracą, zaowocowały świetną techniką i własnym stylem gry. (z noty biograficznej)


Koncertu Adama Makowicza można posłuchać w poniedziałek, 8 listopada, o godz. 19.00 w Teatrze Małym w Tychach.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Robert EL Gendy Q&A

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto