MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Philippem Vandenbergiem, niemieckim pisarzem

Rozmawiała: Katarzyna Pachelska
Fot. Robert Wiącek
Fot. Robert Wiącek
Dziennik Zachodni: Urodził się pan we Wrocławiu. Czy pamięta pan to miasto ze swojego dzieciństwa? PHILIPP VANDENBERG: Tak. Mam doskonałą pamięć wzrokową. Wymyśliłem sobie, że 50.

Dziennik Zachodni: Urodził się pan we Wrocławiu. Czy pamięta pan to miasto ze swojego dzieciństwa?

PHILIPP VANDENBERG: Tak. Mam doskonałą pamięć wzrokową. Wymyśliłem sobie, że 50. urodziny będę świętować właśnie w tym mieście. I tak zrobiłem. Wyszedłem pewnego dnia z hotelu, wsiadłem do taksówki i poprosiłem taksówkarza, żeby pojechał na plac, przy którym stał mój dom. Pokazałem mu tę kamienicę, a on spytał, ile miałem lat, gdy w niej mieszkałem. Odpowiedziałem, że trzy. Nie chciał wierzyć, że pamiętałem ją tak dokładnie. Wszedłem do klatki schodowej. Rozpoznałem starą poręcz schodów. Idąc na górę, odtwarzałem sobie w pamięci widok sprzed prawie 50 lat i powiedziałem: Na drugim piętrze, gdzie mieszkałem, po jednej stronie drzwi jest licznik gazowy. I on tam rzeczywiście był. Przy tej samej ulicy była knajpa w suterenie, gdzie chodziliśmy z moją przybraną matką. Tam kupowała piwo. W tej knajpie stał flipper, który mnie, jako trzylatka, niezmiernie fascynował. Jestem bardzo sentymentalnym człowiekiem, i teraz, w domu, w pokoju muzycznym, mam kolekcję takich starych flipperów i gramofonów. Zbieram zresztą również stare rolls-royce, rzeźby, obrazy. Jestem niepoprawnie staromodny.

DZ: Czyli ta podróż sentymentalna do Wrocławia zakończyła się pełnym sukcesem...

PV: Tak się szczęśliwie składa, że ja odnoszę w życiu wyłącznie sukcesy. Życie składa się z sukcesów i rozczarowań, szczęścia i nieszczęścia, pozytywów i negatywów. Mnie się udało wszystkie negatywy zostawić za sobą, od tego czasu jestem najszczęśliwszym i najbardziej spełnionym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić. Żyję bardzo świadomie, co pozwala mi przeżywać wszystko głęboko. Należę do tych, którzy przeżywają dużo więcej niż inni. Można pojechać do Wrocławia, zobaczyć to miejsce, stwierdzić: tu byłem i zwyczajnie odjechać. Można też uświadomić sobie, że jest się tym samym człowiekiem, który w 1945 r. siedział w nędznym wózku, na którym znajdował się cały dobytek mojej przybranej matki. Wózek ciągle obijał się jej o nogę i do dzisiaj widzę krew płynącą z tej rany. Tak dowlekliśmy się do dworca, leżącego daleko od miasta i udało nam się odjechać na zachód. Zgubiłem się po drodze i przez dwa, trzy lata byłem bezdomnym dzieckiem wojny, podobnie jak wielu moich równieśników. Nigdy nie sądziłem, że wrócę do tego miasta, bo przez wiele lat traktowałem je jako tabu, próbując je wyrzucić z pamięci. Od czasu 50. urodzin byłem czterokrotnie we Wrocławiu. Czuję się tam coraz lepiej, pewnie dlatego, że to jest piękne historyczne miasto, a ja jestem fanem historii.

DZ: Czy przeszło panu kiedyś przez myśl, żeby akcję książki umieścić we Wrocławiu?

PV: Niech pani tylko trochę poczeka... To jest pewne jak amen w pacierzu.

DZ: Przeżył pan traumatyczne dzieciństwo. Czy wtedy marzył pan o pisaniu książek?

PV: Nie. Zresztą nie można mówić: stanę się pisarzem. Pisarzem się po prostu jest. Jak się do czegoś dąży na siłę, to i tak to wszystko się w końcu rozpada. Ale są okoliczności, które zmuszają człowieka do tego, żeby był pisarzem.

DZ Jakie to były okoliczności w pana przypadku?

PV: Mogę je wskazać bardzo konkretnie. Jako dziennikarz zrobiłem w Niemczech szybką i błyskotliwą karierę. Byłem liczącym się dziennikarzem w "Quick", jednym z najbardziej popularnych czasopism ilustrowanych. Marzyłem wtedy, by uwolnić się od tego codziennego kramu. Nagle trafiła się okazja życia. Przeczytałem w gazecie informację o przekleństwie faraonów. Była w niej mowa o nagłej śmierci angielskiego archeologa, który wcześniej wykopał w Egipcie starożytny posąg. Poszedłem do redaktora naczelnego i powiedziałem: Historia posągu tego bożka jest tak interesująca, że warto się nią zająć. On odpowiedział: Doskonalę cię rozumiem. Szukasz pretekstu, żeby pojechać na cztery tygodnie do Egiptu. W końcu stwierdziłem, że wolę wziąć urlop i pojechać do Egiptu na własny koszt. Gdy już tam dotarłem, okazało się, że to nie był jedyny przypadek śmiertelny. W krótkim okresie czasu zmarło tam w tajemniczych okolicznościach aż 30 archeologów. Ostatniego dnia pobytu w Egipcie miałem umówiony wywiad z dyrektorem Narodowego Muzeum Egipskiego Gamalem Mehrezem. Na moje pytania o klątwę odpowiedział, że przecież on ciągle żyje. Pierwszego dnia po powrocie do Niemiec otworzyłem gazetę i natknąłem się na artykuł, w którym było napisane, że Gamal Mehrez zmarł nagle w momencie wynoszenia z muzeum złotej maski faraona Tutenhamona, która miała jechać na wystawę do Londynu. Wtedy w głowie rozdzwoniły mi dzwony. Pomyślałem: to jest historia twojego życia, twoja szansa, wykorzystaj ją! Zebrałem wszystkie notatki, historie, które usłyszałem w Egipcie i w ciągu sześciu tygodni napisałem książkę "Przekleństwo faraonów". Muszę przyznać, że jej większą część napisałem w redakcji. Wszyscy się dziwili, że tak pilnie siedzę przy biurku... Książka stała się w krótkim czasie światowym bestsellerem.

DZ: Dlaczego zainteresował się pan akurat Egiptem?

PV: Pojechałem tam po raz pierwszy już jako dojrzały człowiek. Ten kraj i ta kultura mnie zafascynowały. Nie było drugiego starożytnego ludu, o którym by się plotkowało i pisało tak sympatycznie jak o nich. Skończyłem klasyczne gimnazjum, znam grekę i łacinę. Podróż przez Grecję, żeby ją zrozumieć, wymaga dużo więcej przygotowań niż podróż po Egipcie. Tam się po prostu jedzie i wie. Ma się czasami wrażenie, że na każdej ścianie Egipcjanie otwarcie napisali co przeżywali i co im się zdarzyło.

DZ: O Egipcie napisał pan kilka książek. Dlaczego porzucił pan ten temat?

PV: Jestem niespokojnym duchem. Kiedy temat mnie fascynuje, badam go do ostatnich szczegółów. Ale po 15 czy 18 podróżach do Egiptu stwierdziłem, że znam Luksor lepiej od Monachium i muszę się rozejrzeć za czymś nowym. Świat jest ogromny, moje zainteresowania również. Napisałem kilka książek o Grecji, za które moje wydawnictwo obsypało mnie pieniędzmi. Mojej karierze pisarskiej pomogło to, że byłem kiedyś dziennikarzem, bo oni wiedzą jak pisać, żeby stać się tematem dnia. Jestem przekonany, że jest wielu autorów, którzy piszą równie dobrze jak ja, ale nie mają tego szczęścia i tej siły przebicia, żeby ich książki zostały przetłumaczone na 34 języki i były wydawane przez 126 wydawnictw na całym świecie. Dużo podróżuję i gdziekolwiek nie przyjadę, stwierdzam: O rany, tu też są moje książki!

DZ: W Polsce również są. Ostatnio ukazał się w polskim przekładzie "Zapomniany pergamin". Po Egipcie i Grecji przyszedł czas na tajemnice Watykanu. Co pana zafascynowało w tym temacie?

PV: Od czasu, gdy zniknęły wielkie, rozbudowane służby, czy to w Związku Radzieckim, czy w Stanach Zjednoczonych, zostało tylko jedno miejsce na świecie, gdzie się wręcz roi od wielkich tajemnic. To Watykan. Ponieważ dzieciństwo i młodość spędziłem w różnych kościelnych i zakonnych internatach, np. u franciszkanów czy benedyktynów, co do charakteru których nie chciałbym się tutaj specjalnie wypowiadać, mam rozdwojony stosunek do ludzi noszących habity. Mężczyźni i kobiety ubrani na czarno mocno działają mi na nerwy. Oprócz wiedzy insidera, którą zdobyłem w młodości, w samej kurii watykańskiej mam swojego kreta, który bawi się tajemnicami watykańskimi. Mając takie możliwości, wręcz zbrodnią byłoby nie zajmować się tą tematyką. Wiem, że moje książki są czytane również w Watykanie. Większość listów na temat tych powieści, które do mnie docierają, jest pisanych przez księży katolickich.

DZ: Krytykują w nich pana czy chwalą za dociekliwość?

PV: Tylko w niektórych przypadkach krytykują, przy czym muszę dodać, że czasami dostaję bardzo nieprzyjemne, złośliwe listy. Ale znaczna część pisze: ma pan dużo odwagi, proszę nie rezygnować z wtykania palców w to gniazdo os. Z Polski również przychodzą do mnie listy. Po ukazaniu się po polsku książki "Spisek sykstyński", dostałem list - 5 stron maczkiem - z Warszawy, od studenta teologii, z wyliczonymi faktami z tej książki i pytaniem, czy to wszystko rzeczywiście miało miejsce, czy są one jedynie wytworem mojej wyobraźni. Bo jeżeli odpowiedź na pierwsze pytanie jest twierdząca, to jest on gotów porzucić studia. Dzisiaj mogę to powiedzieć, bo minęło wiele lat od napisania tej książki - wszystkie fakty odpowiadały prawdzie. Wtedy jednak odpisałem temu studentowi: niech pana ręka boska broni przed porzucaniem studiów, to wszystko jest wytworem mojej fantazji.

DZ: W jaki sposób zbiera pan materiał do książek. Czy nie przypomina to trochę pracy detektywa?

PV: To jest dużo trudniejsze niż praca detektywistyczna. Bazuję przede wszystkim na kontaktach, jednak pierwsze podejście do tematu cechuje bardzo duża nieufność. Na początku są idee, które docierają do mnie z wielu stron. Kiedy mi coś wpadnie do głowy, pozwalam mu dojrzeć przez kilka tygodni czy miesięcy. Jeżeli mimo upływu czasu pomysł coraz bardziej mi się podoba, to wtedy albo skupiam się nad nim i na jego podstawie buduję powieść, albo używam go jako jednego z wątków innej książki. Jednocześnie prowadzę bowiem badania nawet nad trzema książkami. Mam ten luksus, że umowa z wydawcą nie precyzuje tematu moich książek. Kiedy się wgryzam w jakiś temat, na pięć, sześć miesięcy jestem człowiekiem nie do życia. Życie płynie obok mnie, prawie na granicy rozwodu, jedzenie dostarczają mi pod drzwi. Po tym okresie staję się pokojowo nastawionym do życia, celowo nie mówię normalnym, człowiekiem. Książka jest tylko wtedy dobra, jeżeli wyczerpie autora, a po jej napisaniu pisarz jest przekonany, że jest najlepszą, jaką kiedykolwiek napisał.

DZ: Określa się pana mianem niemieckiego Dana Browna. Jak pan reaguje na takie porównania?

PV: To jest fałszywe określenie i wściekam się na samą myśl o nim. Właściwym jest powiedzenie, że Dan Brown jest amerykańskim Vandenbergiem.

DZ: Mieszka pan w zamku. Można znaleźć wygodniejsze miejsca - apartament w wieżowcu albo chociaż zwykłą, nową rezydencję. Skąd się wziął pomysł na tak oryginalne miejsce zamieszkania? Czy to było marzenie z dzieciństwa?

PV: Tak. Chodziłem do szkoły, która mieściła się w miasteczku, gdzie znajdował się ten zamek. Był wtedy ruiną. Później został odrestaurowany, zresztą przez słynnych na cały świat polskich konserwatorów sztuki. I pewnego dnia po prostu pojawiła się możliwość kupienia go i zdecydowałem się na to. Do pewnych rzeczy trzeba się oczywiście przyzwyczaić mieszkając w zamku. Myszy na szczęście nie harcują po domu, ale mamy ducha zamkowego. Nazwałem go Edelberg. Robi nam różne świństwa - urządzenia elektryczne wariują, telefon pokazuje numery, które nigdy nie zostały wybrane, a porcelanowe naczynia z kredensu same lądują nienaruszone na podłodze w kuchni, ustawione jedno na drugim.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Lady Pank: rocznica debiutanckiej płyty

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto