Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Skandal w Szpitalu Psychiatrycznym

Izabela Kacprzak
Bartosz Śliżewski nie musiał zginać - twierdzi jego wujek Jan Dyga. Fot. Krzysztof Matuszyński
Bartosz Śliżewski nie musiał zginać - twierdzi jego wujek Jan Dyga. Fot. Krzysztof Matuszyński
Bartosz Śliżewski leczył się w szpitalu psychiatrycznym w Toszku od pięciu tygodni. Był tu po raz trzeci. – Zdiagnozowaliśmy go jako pacjenta z zaburzeniami osobowości – mówi Jerzy Ruman, zastępca dyrektora ...

Bartosz Śliżewski leczył się w szpitalu psychiatrycznym w Toszku od pięciu tygodni. Był tu po raz trzeci. – Zdiagnozowaliśmy go jako pacjenta z zaburzeniami osobowości – mówi Jerzy Ruman, zastępca dyrektora ds. leczenia. – Mówiąc wprost nie był chory, ale niedostosowany np. do wymogów życia codziennego.

Wyszedł i nie wrócił

Iwona Ziaja, ordynator oddziału I, gdzie przebywał Bartek: – Był ostatnio w bardzo dobrej kondycji. Zaczął pracować z psychologiem, trochę się otworzył. Wcześniej demonstrował różne zachowania. Jakie? Przykładowo nic nie mówił. Trudno było do niego dotrzeć. Nie miał prób samobójczych, nie wykazywał takich tendencji.

Jan Dyga, wujek chłopaka twierdzi, że Bartek czuł się tu źle. – Mówił o tym miejscu „przechowalnia” – opowiada. – Uważam, że postawiono złą diagnozę.
32-letni Bartek miał stany lękowe, depresje. Bardzo cierpiał, że nie potrafi poradzić sobie w życiu.
Chłopak przebywał w szpitalu dobrowolnie. Był leczony farmakologicznie silnymi lekami psychotropowymi, miał indywidualne spotkania z psychologiem. Tyle. Stwierdzono również nadciśnienie tętnicze.

27 października Bartka odwiedziła matka. Chłopak był spokojny. Jedno tylko zaniepokoiło ją, o czym sobie przypomniała po fakcie. Na stole, przy łóżku zobaczyła gazetę otwartą na artykule zatytułowanym „Apteka samobójców” jednego z tygodników. Ok. 15.30 syn odprowadził ją na przystanek, naprzeciwko szpitala. Pożegnali się jak zawsze. Bartek dostał 20 zł na drobne wydatki.

Nie domyślała się, że to było ich ostatnie spotkanie.
1 listopada Maria Śliżewska zadzwoniła na oddział. Chciała rozmawiać z synem. Pielęgniarka powiedziała, że chłopaka nie ma. Że wyszedł i nie wrócił. Matka Bartka prawie zemdlała.
10 listopada, czyli dwa tygodnie po zaginięciu leśniczy znalazł w lesie w Boguszycach ciało Bartka. Przez przypadek...

Ciało chłopca znalazł koń leśniczego, który zerwał się i uciekł w las. – Od rana był jakiś niespokojny – opowiada leśniczy Tomasz Rybak. Pojechał go szukać. Po kilkunastu minutach znalazł konia, który stał... przy zwłokach. Bartosz był w dresie, w przyklęku, zawieszony na gałęzi na sznurze od snopowiązałki, który zapewne znalazł na wiejskiej drodze. W kieszeni miał żyletkę, dwa cukierki i 6,70 zł. Nic więcej, żadnego listu. – To on nam go odnalazł – wujek Bartka patrzy na pięknego Diamenta. – I dzięki niemu możemy go pochować.

Nikt nie zawiadomił

Choć Bartosz tego dnia, kiedy ostatni raz widział się z matką, nie wrócił z przepustki na kolację o godz. 17 (takie są zasady) dyrekcja szpitala w Toszku zachowała się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Nie zawiadomiła rodziny o zaginięciu, nie zaalarmowała policji.

– Następnego dnia został wypisany ze szpitala w trybie administracyjnym. Zaocznie – twierdzi ordynator Ziaja. Jest na to notatka w raporcie z dyżuru popołudniowego.
Anna Rusek, dyrektor szpitala podkreśla: – Nie mamy obowiązku powiadamiania rodziny czy policji o tym, że pacjent, który jest tu dobrowolnie się oddalił. Musimy mieć jego zgodę. Wielu sobie po prostu tego nie życzy.
Wujek chłopaka jest zszokowany.

– Chory człowiek nie wraca do szpitala i co, nic się nie dzieje? Nikogo to nie niepokoi? Przecież gdyby nas o tym powiadomiono, przyjechalibyśmy tego samego dnia i poszukalibyśmy go na własną rękę! Można było mu pomóc, uratować go! – łka Jan Dyga.

Między komisariatami

– Byliśmy pełni najgorszych przeczuć – wzdycha Dyga. Tego samego dnia, kiedy dowiedzieli się o zniknięciu, ok. 19 zawiadomili policję w Bytomiu, miejscu zameldowania chłopaka. Zgłoszenie przyjął dyżurny II komisariatu. Tego samego dnia policjant przesłał faxem komunikat o zaginięciu chłopaka do Toszka. Był tam jego ogólny rysopis. Następnego dnia matka doniosła dwa zdjęcia syna.

Cały czas była nadzieja, że żyje. Liczył się każdy dzień. Podinspektor Stanisław Surowiec, rzecznik bytomskiej policji twierdzi, że zdjęcia wyszły z Bytomia 4 listopada. Kom. Magdalena Zielińska, rzeczniczka gliwickiej policji, której podlega Toszek twierdzi, że zdjęcia doszły do Pyskowic dopiero 10 listopada, a więc już po znalezieniu zwłok. Czy gdyby policjanci z Toszka byli zawiadomieni tego dnia, kiedy chłopak zaginął, a potem jak najszybciej dostali jego zdjęcia Bartkowi można było pomóc i go uratować?
Kom. Zielińska mówi, że tak.

– Im szybciej dowiemy się o zaginięciu, tym jesteśmy bardziej skuteczni. W tym przypadku nie mogliśmy nawet użyć do poszukiwań psów tropiących – dodaje. Tym bardziej, że rodzina podejrzewa, że chłopak nie zginął od razu. – Nie jestem patologiem, ale sądzę,że jego ciało nie mogło leżeć dwa tygodnie, tylko kilka dni – mówi leśniczy.

Kiedy zginął?

Gliwicka prokuratura czeka na protokół z sekcji zwłok, która określi przypuszczalną datę śmierci chłopca. Śledztwo najprawdopodobniej będzie prowadzone pod kątem zaniedbań, do jakich dopuścili się pracownicy szpitala w Toszku.
Rodzina Bartka chce pozwać szpital do sądu. – To już nie jest zaniedbanie, to jest znieczulica – mówi wujek Bartka.
Wczoraj odbył się pogrzeb. Szpital nie poczuwa się do winy. Matka jest w szoku.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto