Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

W sosnowieckiej hucie Ferrum produkowano wyrzutnie do pocisków V1 i V2

Grażyna Kuźnik
Stefan Matuszewski, spawacz z huty Ferrum, który pracował przy V1 i V2, pokazuje swoje zdjęcie legitymacyjne z czasów wojny.
Stefan Matuszewski, spawacz z huty Ferrum, który pracował przy V1 i V2, pokazuje swoje zdjęcie legitymacyjne z czasów wojny.
Stefan Matuszewski pamięta do dzisiaj, jak wyglądały elementy, które pod koniec wojny kazano mu spawać w hucie Ferrum. Wszystko odbywało się pod ostrym nadzorem i w pośpiechu.

Stefan Matuszewski pamięta do dzisiaj, jak wyglądały elementy, które pod koniec wojny kazano mu spawać w hucie Ferrum. Wszystko odbywało się pod ostrym nadzorem i w pośpiechu. Za zbędne pytania groził obóz koncentracyjny.

W hucie działał jednak dobrze zorganizowany ruch oporu. Szybko rozniosło się,że chodzi o części do całkowicie nowej broni, która miała ratować skórę wodza Rzeszy.

Jeden cenny pakiet zawierał siedem zestawów, a każdy z nich składał się z 24 części, czyli niezwykle cienkich blaszanych płyt o wymiarach metr na metr. Gotowe segmenty ładowano na specjalnie podstawiony pociąg. Niemcy pilnowali ich jak oka w głowie. - Byłem wtedy jednym z najmłodszych, ale dobrze wyszkolonych spawaczy - opowiada Matuszewski, rocznik 1928. - Wcześniej wysłano mnie na trzymiesięczny kurs, gdzie uczyłem się nowoczesnych technik spawania. Potem zostałem skierowany do pracy przy nowym zadaniu.

Na kurs do byłych Śląskich Zakładów Naukowo-Technicznych w Katowicach wysłano młodych, dobrze rokujących pracowników huty Ferrum. Uczyli ich fachowcy z całej Rzeszy. Przygotowani przez nich ludzie musieli być niezawodni. Wkrótce przecież mieli odpowiadać za cudowną broń - ostatnią szansę na zwycięstwo Hitlera.

Huta w stanie oblężenia

- Ale o tym oczywiście nikt nam nie mówił. Cała sprawa była ściśle tajna - zaznacza Matuszewski. - Ruch oporu, który działał w zakładzie, szybko ustalił, że chodzi o części do nowej broni - opowiada. Matuszewski należał do organizacji, ale nie był nawet pełnoletni. Wykonywał rozkazy Bolesława Brandysa, szefa ruchu oporu w hucie. Informacje, jakie zebrał Brandys, były niepokojące. Mieli produkować elementy wyrzutni.

Do Ferrum ściągnięto pod koniec wojny niemieckich kierowników i majstrów z huty Jedność w Siemianowicach. Byli bezwzględni, huta pracowała w stanie oblężenia. Praca trwała na dwie zmiany po 12 godzin, normy czasowe były mordercze. Komisarzem został gestapowiec Lasota.

- Nadzorował produkcję nowej broni. Był dobry w swojej robocie. To on namierzył w końcu Brandysa, świetnego fachowca, którego dotąd Niemcy cenili. Kiedyś Lasota podszedł do niego, popatrzył, przywitał się, a za chwilę Brandysa już wyprowadzali. Trafił do Auschwitz. Aresztowali też jego pomocnika, ale obydwaj nikogo nie wydali - wspomina Matuszewski. Akcje dywersyjne musiały być ograniczone. Materiały do V1 i V2 znajdowały się przecież pod wyjątkową kontrolą.

- Na nocnej zmianie było spokojniej. Wtedy na elementach wyrzutni V1 udawało się nam czasem wykonać głębokie otwory. Do połowy tych otworów wkładaliśmy kawałki pociętych prętów, z których robiono nity do kotłów parowozowych. Do reszty sam spaw. Nic nie było widać. Żeby to wykryć, Niemcy musieliby prześwietlić spawy rentgenem, ale tego nie robili. Prześwietlano tylko spawy na skrzyniach paleniskowych parowozów - dodaje Matuszewski.

Elementy z takim nadzieniem były łamliwe. Niemcy szybko się o tym przekonali. Byli wściekli. Wkrótce przyszedł rozkaz - wszyscy spawacze muszą mieć własny stempel i muszą stemplować własną robotę. Za źle wykonany spaw - gestapo.

Pod presją czasu

Akcje sabotażowe możliwe były także wtedy, gdy załadowane wagony czekały w zakładzie na odjazd. - Czasem pociąg odjeżdżał natychmiast, zdarzało się jednak, że czekał. Podczas postoju można było dobrać się do wagonów. To, co rano spawaliśmy, wieczorem było rozwalane - mówi Matuszewski.

Polacy opóźniali też robotę jak się dało. Dewastowali narzędzia konieczne do wyrobu wyrzutni. Zniszczenia musiały wyglądać wiarygodnie, bo każdą podejrzaną awarię sprawdzało gestapo.

Mimo tych wysiłków elementy wyrzutni wciąż odjeżdżały w głąb Polski, do bazy produkcji tej broni na Rzeszowszczyźnie, na terenie wysiedlonych wsi Pustków i Blizna. Niemcy wyprodukowali łącznie około 30 tys. pocisków V1 i ponad 3 tys. rakiet V2.

Jak to się stało, że części "wunderwaffe" wyrabiano również w Sosnowcu? Czy to prawdopodobne? Ruch oporu nie mylił się. Wiadomo, że w pobliskiej hucie Buczek w Dąbrowie Górniczej też przygotowywano takie elementy. Podobnie w zakładach na Dolnym Śląsku, a także w Ursusie i w Mielcu. Sosnowiecka huta Ferrum (po wojnie Sosnowieckie Zakłady Budowy Kotłów Fakop) spełniała oczekiwania konstruktorów.

Niemcy nie mieli czasu na budowanie nowych zakładów. Po zbombardowaniu 18 sierpnia 1943 roku Peenemunde, głównego ośrodka produkcji V1 i V2, ich montaż przeniesiono do różnych fabryk na terenie Rzeszy i na terenach okupowanych. Na froncie klęska goniła klęskę. Hitler wierzył, że ostateczną porażkę powstrzymać może jedynie cudowna broń. Na niej teraz zależało mu najbardziej.

Kocjan i Hitler

Gdyby produkcja V1 i V2 szła zgodnie z planem, Hitler mógłby przedłużać wojnę. Niektórzy historycy twierdzą, że nawet ją wygrać. Ruch oporu, także ten w Sosnowcu, niewiele by wiedział o cudownej broni, gdyby nie inżynier Antoni Kocjan - urodzony w pobliskim Olkuszu lotnik. To on spowodował, że Niemcy opóźniali się z pracami. Ten uzdolniony konstruktor był szefem wywiadu lotniczego w Komendzie Głównej AK. Pierwszy zaniepokoił się eksperymentami w niemieckiej bazie w Peenemunde. Nie lekceważył tych prac, bo doniesienia miejscowej ludności o wybuchających samolotach bez załogi dawały mu do myślenia.

Ale jego pomysł zorganizowania siatki konspiratorów w samym Peenemunde, a także wysłania tam oddziału komandosów AK, wydawał się szalony. Przyniósł jednak skutek. Świat dowiedział się, że Niemcy pracują nad nieznaną dotąd bronią, czemu należy natychmiast przeciwdziałać. Szkice tej broni wykonał inż. Kocjan. Nazwano go "człowiekiem, który wygrał wojnę".

Trudny los

Gdy Stefan Matuszewski wkładał kawałki prętów w spawy wyrzutni, inż. Kocjan był już w rękach Niemców. Kolejny raz. W 1940 roku trafił do obozu w Auschwitz, ale hitlerowcy nie zdawali sobie wtedy sprawy z tego, kogo mają. Po dziesięciu miesiącach wyszedł. Kolejne lata, ukrywając się, poświęcił na badanie lotniczych tajemnic Rzeszy. W czerwcu 1944 został aresztowany. Zginął w sierpniu 1944 roku jako jeden z ostatnich więźniów Pawiaka. Nie doczekał się żadnego odznaczenia.

- Bolek Brandys przeżył Auschwitz i wrócił do huty. Jeszcze długo po wojnie razem pracowaliśmy - wspomina Matuszewski. On sam nie planował, że w hucie zostanie do emerytury. Ale polubił zawód, do którego zmusił go los. Znalazł robotę w Ferrum, gdy okazało się, że wszystkich chłopców z jego siódmej klasy władowano na ciężarówki i wywieziono na roboty.

Lekcja życia

O tym, że Niemcy planują taką akcję, uprzedził nas jeden z sąsiadów, folksdojcz. Mama zatrzymała mnie wtedy w domu. Miałem 14 lat, musiałem znaleźć pracę, bo ojciec nie wracał z frontu - opowiada Matuszewski. Przerobił legitymację i dodał sobie dwa lata. Dzięki temu przyjęto go do huty, chociaż nie miał siły pracować jak dorosły mężczyzna. Koledzy z pracy wiedzieli o jego prawdziwym wieku, dawali mu lżejsze zajęcia. Wciągnęli do ruchu oporu, chronili.

- Szybko tam wydoroślałem, to była dla mnie lekcja życia, przyjaźni, ważnych wyborów, odpowiedzialności za siebie i innych - ocenia Matuszewski. - Ciekawy jestem, czy są jeszcze ludzie, którzy również sabotowali produkcję V1 i V2? Czy wiedzieli, czym ryzykują? Chociaż tylko trochę, ale jednak i my mamy udział w tym, że Hitlerowi nie pomogła jego cudowna broń.

Latające bomby

V1 był pociskiem odrzutowym, który z Niemiec do Londynu docierał zaledwie w ciągu 25 minut. Miał ładunek wybuchowy o ciężarze 850 kg i niszczył okolicę z niespotykaną dotąd siłą. Po raz pierwszy w kierunku Londynu odpalono dziesięć pocisków V1 w nocy z 13 na 14 czerwca 1944. Kilka dni później wystrzelono już 100 latających bomb. Łącznie z powodu V1 zginęło około 5,5 tys. ludzi,a 16 tys. zostało rannych.

V2 była jeszcze groźniejszą bronią - to pierwszy na świecie pocisk o napędzie rakietowym. Pięciokrotnie przekraczał szybkość dźwięku. Jeden V2 mógł całkowicie zniszczyć dzielnicę miasta. W 1944 roku Niemcy użyli rakiet V2 do ostrzeliwania Londynu, Antwerpii i Brukseli. Ogółem wystrzelono w kierunku Londynu, Antwerpii i Brukseli 3170 takich rakiet; ostatnią odpalono 27 marca 1945 roku. Na szczęście za późno - wojna była i tak przegrana.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto