Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Widocznie miałem żyć

Wojciech Trzcionka
Karol Paszek wrócił do swoich gołębi. — Od niedzieli odbieram telefony z pytaniami czy żyję. Nigdy nie zapomnę tej tragedii — opowiada hodowca z Ustronia. ZDJĘCIA: WOJCIECH TRZCIONKA
Karol Paszek wrócił do swoich gołębi. — Od niedzieli odbieram telefony z pytaniami czy żyję. Nigdy nie zapomnę tej tragedii — opowiada hodowca z Ustronia. ZDJĘCIA: WOJCIECH TRZCIONKA
Przez całą żałobę nawet na chwilę nie włączał telewizora. Bał się, że znowu dowie się o jakimś zabitym koledze. Na doroczną wystawę gołębi na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich przyjechały tysiące hodowców.

Przez całą żałobę nawet na chwilę nie włączał telewizora. Bał się, że znowu dowie się o jakimś zabitym koledze. Na doroczną wystawę gołębi na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich przyjechały tysiące hodowców. Wśród nich bardzo wielu ze Śląska Cieszyńskiego. — Tylko od nas było z 50 osób — mówi Jerzy Wacha, prezes Związku Hodowców Gołębi Pocztowych z oddziału w Strumieniu.
— Większość spieszyła się w sobotę do domów na konkurs skoków w Zakopanem i to ich uratowało. Można powiedzieć, że Małysz ich uratował, bo gdy hala się zawaliła, większość z nas właśnie zasiadała przed telewizory — mówi Tomasz Gajo. Poznajemy się w poniedziałek w Ustroniu w kuchni u Karola Paszki, który cudem uszedł z życiem z chorzowskiej hali. Za stołem siedzą jeszcze Stanisław Brudny i Marek Legierski. Wszyscy zapaleni hodowcy gołębi. Minęły już dwie doby, a oni ciągle nie wierzą, że zginęło tylu ich znajomych.

Muszę jakoś wyjść
Karol Paszek ma 61 lat, jest na emeryturze. Gołębie hoduje od 40 lat. Na wystawę do Chorzowa jeździ co roku. Zawsze na trzy dni. Tym razem nie wystawiał swoich ptaków. Pojechał na targi, żeby spotkać się z kumplami, pogadać, kupić karmę. — Najpierw dwie godziny staliśmy pod bramą, zanim nas wpuścili. Tyle ludzi było! No a potem, jak to zawsze, chodziło się i znajomych spotykało, gołębie oglądało — opowiada.

W sobotnie popołudnie hala zaczęła pustoszeć. Było już po rozdaniu nagród, a że hodowcy to zapaleni kibice, więc większość chciała zdążyć do domów na konkurs skoków w Zakopanem. Karol Paszek został. Po godz. 17 usłyszał krzyk wystraszonych ludzi. — Był straszny, histeryczny — przypomina sobie. Zaraz potem zauważył, że główne stalowe filary na środku wielkiej hali zaczynają się skręcać i chwiać. Nie wpadł w panikę, jak inni. Odruchowo wskoczył pod najbliższy regał i zwinął się jak kot do spania. Przez ułamki sekund słyszał tylko huk spadającego żelastwa i odgłosy giętego metalu. Urwane kable elektryczne zaczęły iskrzyć. Gdy przestały, zrobiło się całkiem ciemno. — Pomyślałem: muszę jakoś wyjść — rzuca pan Karol.

Było nas pięciu

Z początku nie czuł, że jest poobijany, że ma rozciętą skórę na głowie. Zanim zaczął szukać dziury w dachu, czuł jak po nogach biegają mu ogłupiałe gołębie.

Wyjścia z pułapki szukał na klęczkach, po omacku. Znalazł. Gdy wydrapał się na blachę usłyszał pierwsze syreny karetek. Ciągle ktoś wołał o pomoc. Próbował ratować innych, ale było ciemno i wielu ludzi było przygniecionych. Bez specjalistycznego sprzętu nic nie dało się zrobić. Postanowił wydostać się z hali. Szedł po blaszanym dachu i zwałach zlodowaciałego śniegu. Co chwila dochodziły do niego pojękiwania ludzi i dzwoniące telefony komórkowe. Wszystko doskonale pamięta. — Pięciu nas było przywalonych w jednym miejscu. Wszyscy wyszliśmy.

Trafił do szpitala w Siemianowicach Śląskich. Zadzwonił do domu, rodzinie ulżyło. Po badaniach i założeniu siedmiu szwów na skroni wypisał się ze szpitala. — Jest tylu połamańców, co będę miejsce zajmował — uznał i wrócił do domu. W Ustroniu był przed północą. — Do siebie doszedłem jednak dopiero w niedzielę wieczorem — mówi 61-latek.

Ostatnie pożegnanie

Paszek wiele lat przepracował jako ślusarz i spawacz metalowych konstrukcji budując hale targowe i produkcyjne. Nie może się nadziwić, że uszedł z życiem z hali w Chorzowie. — Miałem szczęście pieronowe. Widocznie miałem żyć — wzrusza się.

Gdy rozmawiamy w poniedziałek wieczorem, jest mocno poobijany, na plecach siniak, na głowie zaszyta rana. — Dopiero teraz wszystko zaczyna mnie boleć — mówi.

Przez całą żałobę nie włączał telewizora. Bał się, że znowu dowie się o jakimś zabitym koledze. Miał już dość, gdy usłyszał o śmierci Martina Wagnera, bardzo znanego i cenionego hodowcy gołębi z Monachium w Niemczech oraz Czechów 67-letniego Tomáša Březa z Brna i 70-letniego Zdenka Dvořáka z Orlovic. — Na godzinę przed katastrofą żegnałem się z nimi. Okazało się, że już na zawsze.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto