Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Relacje świadków katastrofy

Aldona Minorczyk-Cichy, Mapu, GK, Michał Tabaka,
Henryk Skrzypczyk trafił do szpitala w Piekarach Śląskich ze strzaskaną miednicą. – Byliśmy jak w klatce – wspomina. Fot. B. Kułakowski
Henryk Skrzypczyk trafił do szpitala w Piekarach Śląskich ze strzaskaną miednicą. – Byliśmy jak w klatce – wspomina. Fot. B. Kułakowski
Kiedy w radiu i telewizji pojawiły się pierwsze informacje o katastrofie w katowickim centrum targowym, do szpitali zaczęli zjeżdżać się lekarze, pielęgniarki i właściciele aptek. Zgłaszali się też wolontariusze.

Kiedy w radiu i telewizji pojawiły się pierwsze informacje o katastrofie w katowickim centrum targowym, do szpitali zaczęli zjeżdżać się lekarze, pielęgniarki i właściciele aptek. Zgłaszali się też wolontariusze. Nikogo nie trzeba było wzywać. Przyjeżdżali, bo wiedzieli, że są potrzebni. Niedługo potem na szpitalne podwórza jedna po drugiej zaczęły wjeżdżać karetki.

Żelastwo poszło za mną
Jan Piwoń z Rudy Śląskiej jest już bezpieczny. Pod gruzami i śniegiem był tylko pół godziny. Leży w katowickim szpitalu im. Rydygiera. Przeszedł operację. Kiedy z nim rozmawialiśmy, nie wiedział, co działo się na miejscu katastrofy.

– Pilnowałem tam porządku. Sam też jestem hodowcą. To chyba ta głośna muzyka. Wcześniej wręczyliśmy puchary, była aukcja gołębi. Koło 17.00 zaczęła grać orkiestra. Wtedy coś się stało. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że dach pęka i leci w dół. Zacząłem uciekać, ale nie w tę stronę co trzeba. Gdybym pobiegł do orkiestry, wyszedłbym o własnych siłach. A tak żelastwo poszło za mną – wspomina 65-letni mężczyzna.

Już zrozumiał, że nie jest pechowcem, tylko szczęściarzem. Na ratunek czekał pół godziny, wielu innych nie doczekało się go w ogóle.

Do szpitala w Bogucicach przyjechało sześcioro wychowanków domu dziecka w Tczewie. Byli na wystawie w hali, bo kochają gołębie i założyli małą hodowlę. Wyszli z wypadku z drobnymi zadrapaniami, ich opiekun miał wykręcony bark. Dzieci były w szoku. Pielęgniarki powyciągały wszystko, co było w kuchni, i robiły im kanapki.

Do Bogucic trafił też miłośnik gołębi z Niemiec. Spadająca konstrukcja dachu obcięła mu palce. Z 26 poszkodowanych, którzy się tu znaleźli, tylko ośmiu trzeba było poddać hospitalizacji. Ich stan jest stabilny.

– Pierwsi pacjenci mieli stosunkowo niewielkie obrażenia, jednak potem zaczęły się pojawiać coraz cięższe przypadki. W pogotowiu czekaliśmy aż do rana – mówi dr Jerzy Totuszyński, ordynator oddziału chirurgiczno-urazowo-ortopedycznego.

Cieszę się, że żyję
Podobnie było w Szpitalu Miejskim w Siemianowicach Śląskich. Przyjęto tam około 30 pacjentów. Dziesięciu z nich trafiło na oddział.

– To były rany głowy, wstrząśnienia mózgu, złamania kończyn i obrażenia w obrębie kręgosłupa. Lekarze, pielęgniarki, pani z apteki – przyjechali sami, nikt nie musiał ich wzywać. Około 23.00 zjawili się też wolontariusze. Mieliśmy jednak tyle personelu, że nie musieliśmy korzystać z ich pomocy. Mnóstwo osób przychodziło, żeby oddać krew – mówi lekarz dyżurny Krzysztof Moćka.
Wśród pacjentów siemianowickiego szpitala jest Bronisław Elendt z Kłudzka koło Gdańska: – Cieszę się, że żyję. Dwie godziny przeleżałem w wodzie, przyciśnięty do ziemi. Było nas tam z siedmiu. Krzyczeliśmy, żeby łatwiej było nas znaleźć, uderzaliśmy rękami w dach. Potem już nikogo nie słyszałem. Tylko ja miałem jeszcze siły. Inni chyba nie przeżyli. Strażacy wycięli dziurę w dachu i wyciągnęli mnie. Nie wiem, jak im dziękować.

Marek Wosiek, weterynarz z Krotoszyna, zaczął się pakować przed 17.00. Chciał powoli zwijać stoisko.
– Stoiska zaczęły się składać, jakby były z klocków. Zostałem przyciśnięty dachem. Miałem telefon, więc zadzwoniłem do żony. Powiedziałem jej, że żyję. Potem zadzwoniłem do kolegów, którzy byli w hali, żeby dowiedzieć się, co z nimi. Ale telefon wyładował się na mrozie. Bałem się. Mogłem się jednak ruszać. Dach wisiał jakieś 20 centymetrów nade mną. Gdyby to się stało w południe, ofiar mogło być dziesięć razy więcej. To było do przewidzenia. Ktoś musi za to odpowiedzieć! – denerwuje się Marek Wosiek.

Jak w klatce
Urszula Sajnog, wystawca spod Poznania, zdążyła wyjść z hali o własnych siłach, ale spadająca blacha niemal ją oskalpowała. Lekarze zszyli jej skórę, jednak blizny pozostaną. Całą głowę ma w bandażach. Wczoraj w siemianowickim szpitalu odwiedził ją Dariusz Janowski, narzeczony.

– Kiedy uciekałam, przewróciłam się. Ktoś mnie chyba podeptał. Wyszłam na kolanach – opowiada pani Urszula. Łzy nie pozwalają jej mówić.

W Piekarach Śląskich wczoraj przed południem wciąż operowano ofiary katastrofy. Tam przywieziono najciężej rannych. Henryk Skrzypczyk trafił do szpitala ze strzaskaną miednicą.

– Byliśmy jak w klatce. Kiedy dostaliśmy się pod ścianę, okazało się, że drzwi ewakuacyjne są zamknięte. Nie mogliśmy wybić okien, w końcu ktoś znalazł jakiś drąg. Przysypał mnie śnieg i jakieś konstrukcje, ale nie czułem bólu. Wiedziałem, że muszę się wydostać. Mogłem poruszać się tylko na czworakach. Znalazłem dziecięce buty – zacząłem grzebać w śniegu, ale nikogo tam nie było. W końcu udało mi się wyskoczyć przez okno. Koledzy pomogli mi oddalić się od hali. Baliśmy się, że to, co z niej zostanie, może na nas runąć. Było ciemno. Usłyszeliśmy sygnały karetek. Poszliśmy w tamtym kierunku – wspomina pan Henryk.

Do zespołu szpitali w Chorzowie karetki przywiozły 28 osób. 13 z nich hospitalizowano: rany tłuczone, wstrząśnienia mózgu, złamania. Stan wszystkich jest stabilny. Życiu żadnego z pacjentów nie zagraża już niebezpieczeństwo.

– Pierwsze transporty przywoziły lekko poszkodowanych. To byli ci, którzy rozbijali szyby i uciekali przez okna. Nasi lekarze i pozostały personel przyjechali bez wezwania. Uruchomiliśmy dwie sale operacyjne, w pogotowiu byli nawet ginekolodzy. Zadzwoniła pewna pani doktor, która na kilka lat wyjechała do Wielkiej Brytanii. Teraz pracuje w innym śląskim ośrodku. Powiedziała, że ma specjalizację chirurgiczną II stopnia i jest do naszej dyspozycji. Pielęgniarki i anestezjolodzy zostali na drugi dyżur. Czekaliśmy na trzecią turę poszkodowanych. Mieliśmy świadomość, że to będą najcięższe przypadki. Jednak po 22.00 już nikt nie przyjechał – mówi Romuald Romuszyński, dyrektor Zespołu Szpitali Miejskich w Chorzowie.

W tym szpitalu leży Dirk Jaspers. To hodowca gołębi z belgijskiej firmy Beyers. Metalowa konstrukcja zdarła mu skórę z głowy. Wczoraj odwiedził go konsul Michel Redoute.

– Dirk jest bardzo zadowolony z opieki. Czuje się już dobrze. Przeszedł zabieg. Ma nadzieję, że wkrótce będzie mógł wrócić do domu. Ratownicy dotarli do niego w ciągu pierwszych kilkunastu minut od zawalenia się dachu – zapewniał Michel Redoute.

Wiem, że mam przyjaciół
Do Centrum Pediatrii w Chorzowie przywieziono trzech chłopców. 9-letni Marek miał tylko otarcia uda. Jego rodzice prawdopodobnie zginęli, ale dziecko jeszcze o tym nie wie. Jego wujek dowiedział się o tragedii z telewizji. Pojechał tam z żoną. Z listy ofiar dowiedział się, że Marek jest w chorzowskim szpitalu. Miał nadzieję, że wraz z chłopcem trafili tam jego rodzice... Ich samochód nadal stoi na parkingu przed halą. Wczoraj chłopca zabrali do siebie dziadkowie.

Patryk na wystawę przyjechał z dziadkami z Włocławka. Z ruin został wyciągnięty dopiero po dwóch godzinach. Obie jego stopy są zmiażdżone, ma odmrożenia i martwicę nóg.

16-letniego Szymona Kurzaka do szpitala przywiózł ojciec Jan. Chłopiec miał tylko odarte kolano, więc szybko wypisano go do domu. Pan Jan został w Centrum. Ma połamane żebra i poważne stłuczenia. Kiedy runął dach, osłonił syna własnym ciałem. Wczoraj w szpitalu wraz z nim była żona Katarzyna, rodzice Pelagia i Bronisław, siostra Ania i dwaj przyjaciele Olek i Gabryś.

– Mieliśmy stoisko na samym środku hali. Kiedy się zaczęło, przygniotłem syna do ziemi. Myślałem, że już po nas. Uratował mnie przyjaciel Piotr Czak. Chwilę przed katastrofą wyszedł z budynku. Zapalał samochód, żeby odjechać, kiedy usłyszał huk. Wraz z kolegą Bernardem pobiegli do hali i weszli w ruiny. Nie czekali na pomoc. Wiedzieli dokładnie, gdzie jesteśmy. Przez godzinę gołymi rękami odgarniali śnieg i lód, wyrywali żelastwo. To był morderczy wysiłek. Zdarli ręce do mięsa, ale dotarli do nas. Nie wiem, jak im mam dziękować. Syn już tracił przytomność. Gdyby nie oni, obaj już byśmy nie żyli. Wiem, że mam przyjaciół – ze łzami w oczach opowiada pan Jan.

On i jego ojciec są hodowcami gołębi. To już rodzinna tradycja.

– Z synem miała jechać jego 13-letnia córka, ale się rozchorowała. Została sama w domu. Wszystko widziała w telewizji. Była przerażona. Do tej pory cała się trzęsie – mówi Bronisław Kurzak.
Z hali udało się wyjść Katarzynie. Ma tylko otarcia na głowie. Ta godzina, kiedy jej mąż i syn leżeli pod zwaliskami śniegu i blachy, była najgorsza w jej życiu.

Tylko ciemność
Troje małych pacjentów zawieziono do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach. Szpital był w pełnej gotowości od sobotniego popołudnia aż do niedzieli rano.

– Obrażenia u dzieci nie były bardzo poważne. Jedna dziewczynka została opatrzona na oddziale ratunkowym, druga jest na oddziale laryngologicznym. Jest w kiepskiej kondycji psychicznej. Specjalnie dla niej sprowadziliśmy psychologa. Trzecia została przewieziona na chirurgię. Założono jej na głowie kilka szwów. Badania nie wykazały urazów mózgu, ale będziemy to kontrolować – mówi Anna Kidawa, rzecznik GCZDiM.

Do Szpitala Rejonowego w Zabrzu pojechały trzy osoby. Dwie są hospitalizowane na oddziale chirurgii urazowej, jedna, w stanie ciężkim, na oddziale intensywnej terapii. Do Śląskiego Centrum Pediatrii w Zabrzu przywieziono też dziecko poszkodowane w katastrofie.

– Byłem na środku sali. Ktoś krzyknął, że hala się wali i żeby uciekać. Ludzie, którzy byli blisko wejść, mieli jakieś szanse. Ja nie zdążyłem. Widziałem, jak ten dach spada. To wyglądało jak hiszpańska fala na stadionach... Wszystko trwało kilka sekund. Potem już nic, tylko ciemność – wspomina Zdzisław Karoń, członek Zarządu Głównego Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. W sobotę wieczorem trafił do Szpitala Rejonowego w Zabrzu. Strażnicy wyciągnęli go tuż po godzinie 18. Pod gruzami leżał 45 minut.

– Najpierw próbowali mnie wyciągnąć ci, którzy wyszli o własnych siłach. Nie mogli, bo przywaliła mnie jakaś kolumna. Wyciągnęli mnie ratownicy. Wszystko słyszałem: jak krzyczą do siebie, jak pracuje sprzęt. Tam, pod tym zwałowiskiem, nie można się było w ogóle ruszyć. Słyszałem też ludzi, którzy leżeli gdzieś obok mnie – mówi Zdzisław Karoń, który kiedy trafił do Zabrza, zawiadomił swoją rodzinę, że żyje.

Żyją też jego koledzy z Częstochowy, z którymi przyjechał na wystawę, i jego zagraniczni goście, którzy do Chorzowa przyjechali z USA, Niemiec, Belgii i Austrii. Wszyscy tuż przed godziną 17 wyszli na zewnątrz, żeby się przewietrzyć.

– To, co się tam działo, jest nie do opisania. Płaczący ludzie, wielki dramat... Podziwiam tych, którzy z wielkim poświęceniem (bo im przecież też groziło niebezpieczeństwo) ratowali ludzi. I dziękuję im – mówi łamiącym się głosem Zdzisław Karoń.

Do Sosnowca i Dąbrowy Górniczej trafiło 18 ofiar katastrofy.

Ogłuszająca cisza
– Mają głównie urazy kręgosłupa, odmrożenia kończyn dolnych i urazy wielonarządowe – mówi Marcin Drygalski, lekarz z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego.

Pacjent z Dąbrowy Górniczej miał znacznie więcej szczęścia, bo doznał tylko skręcenia stawu kolanowego.

– Dla poszkodowanych w tym wypadku mieliśmy przygotowanych 130 łóżek, ale trafiło do nas tylko 16 osób – mówi Andrzej Pióro, dyrektor sosnowieckiego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego.
Do pracy oprócz lekarzy, od razu przystąpili też psycholodzy, który od wczoraj rozmawiają z poszkodowanymi i ich rodzinami. Wśród ofiar jest Niemiec, ale są też ludzie z odległych zakątków Polski. O swojej walce o życie opowiada wystawca z Kalisza.

– Pod śniegiem leżałem trzy godziny. Udało mi się przeżyć, bo elementy konstrukcji dachu oparły się o ladę, tworząc niewielką niszę, w której się znalazłem. Miałem nad sobą może 10 centymetrów przestrzeni. Pamiętam tę przerażającą ciszę. Myślałem, że umrę, że nikt po mnie nie przyjdzie, nikt mnie nie znajdzie. Nie było słychać żadnych odgłosów. Ta cisza była ogłuszająca – wspomina Damian Pietrzak.


Sobotnie popołudnie. Około godz. 18 w pobliżu hali Międzynarodowych Targów Katowickich gęstnieje tłum. Lekarze, ratownicy, strażacy, policjanci i strażnicy miejscy rozpoczynają akcję ratowniczą. Podchodzimy razem z nimi pod główne wejście zniszczonej hali targowej.

Co chwilę komuś udaje się przedrzeć przez kordon policjantów. Ludzie chcą się dowiedzieć o los bliskich.

Reszta jest w rękach ratowników
– Mój tata tam jest! Miał stoisko w sektorze 45-46! – krzyczy Aleksandra Bochynek z Zabrza.

– Niestety, nie mogę pani pomóc – bezradnie odpowiada jej lekarka, która biegnie w stronę rumowiska.
Zrozpaczonej młodej kobiecie towarzyszy brat Dariusz. Stara się dowiedzieć czegokolwiek. Wie tylko, że ojciec żyje. – On ma przy sobie telefon komórkowy. Dzwonił do nas. Jest przygnieciony, ale chyba nic mu się nie stało. Kiedy ktoś może mu pomóc? – pyta innego lekarza.

– Nie możemy wyciągać przygniecionych ludzi – mówi Jan Horendarczyk z chorzowskiego pogotowia ratunkowego. – Tam, gdzie docieramy, podajemy tylko środki przeciwbólowe, w miarę możliwości podłączamy kroplówki. Reszta już w rękach strażaków i ratowników. Robią, co mogą. Państwa ojciec jest przytomny, więc trzeba wierzyć, że wszystko będzie dobrze.

Aleksandra Bochynek odwraca głowę. Z jej zmarzniętych policzków spływają łzy.

– O której pani rozmawiała z tatą? – pytam.

– Dzwonił do nas jeszcze przed dwudziestą. Był cały potłuczony, ale mówił przytomnie. Prosił o pomoc. – W tle słyszeliśmy przeraźliwe jęki. To jakiś koszmar – dodaje Dariusz Bochynek.

Brygadier Jarosław Wojtasik, rzecznik śląskich strażaków, przekazuje najnowsze informacje: – Teraz w akcji ratowniczej bierze udział 70 zastępów strażackich. Następne są w drodze, m.in. grupa ratunkowa z Nowego Sącza. Pomoc zaoferowali nam też harcerze. Do zawalonego budynku wchodzą ratownicy górniczy.

Tam nas potrzebują
Czy państwa ojciec jest tam sam, czy w większej grupie? – pytam.

– Z tego co mówił, to w tamtym miejscu jest więcej ludzi. Ale nie wiadomo, w jakim oni są stanie – odpowiada pan Dariusz.

– Jest coraz zimniej, już około minus 14 stopni. W takich warunkach osłabiony organizm jeszcze szybciej się wychładza – mówi mi Iwona Przyrocka, lekarka z Bytomia.

– Tam z tyłu nas potrzebują, tam wychodzą ranni – słyszę głosy innych lekarzy, którzy idą w stronę oszklonej części pawilonu. Boczne szyby przy drzwiach wybili uciekający z hali ludzie, bo wyjście ewakuacyjne było zamknięte.

Kilkunastu lekarzy i sanitariuszy nie może wejść do środka – najpierw strażacy muszą sprawdzić, czy jest bezpiecznie. Pojawia się policja, podjeżdżają karetki. Z tylnej części hali podbiega sanitariusz: potrzebni są lekarze. Jakiś policjant pyta strażników miejskich o koce i ciepłe napoje. Mówi, że przy wejściu B1 pojawili się ranni.

Potem chwyta koce i biegnie w tamtym kierunku. Z gruzowiska wychodzi zakrwawiony mężczyzna. To Marcin Bochynek, ojciec Aleksandry i Dariusza, trener piłkarski związany m.in. z Górnikiem Zabrze i Odrą Wodzisław.

– Tak! – słyszę w słuchawce rozradowany głos Darka Bochynka. – Właśnie mieliśmy telefon. Tatę wyprowadzono!

Pan Marcin zostaje przewieziony do szpitala w Katowicach Bogucicach. Chociaż pod gruzami spędził prawie trzy godziny, jest w dobrej kondycji. Lekarze zakładają mu tylko kilka szwów i zwalniają go do domu.

W kilka sekund
Marcin Bochynek mówi, że tragedia rozegrała się w parę sekund: – Potem były sceny jak z filmu katastroficznego. Czas dłużył mi się niemiłosiernie. W końcu ratownicy doszli do naszej grupy. Odprowadzali nas po kolei do bezpiecznego miejsca i wracali do rumowiska. Należą im się największe podziękowania. Poza piłką, największą jego pasją są gołębie. W tej dziedzinie niewielu ma takie osiągnięcia – jest mistrzem Polski i medalistą olimpijskim.


Przecież od dawna nie padało
– Gdzie jest karawan?! – niepokoi się ratownik. – Wezwijcie karawany, natychmiast!

W niedzielny poranek z rumowiska wydobywano już tylko ciała. Ostatnią żywą ofiarę udało się odnaleźć w sobotę przed godz. 22.00. Mimo to ratownicy nie tracili nadziei.

Kto jednak zobaczył plątaninę potężnych kawałów dachowej blachy, poskręcanych drutów, metalowych elementów konstrukcji, a na tym wszystkim zwały śniegu – tracił optymizm.

– Śnieg był usuwany z dachu, tak mnie poinformował zarząd spółki MTK – zapewniał jeszcze wczoraj po południu mecenas Grzegorz Słyszyk, pełnomocnik zarządu Międzynarodowych Targów Katowickich.
Ale przecież przedstawiciele zarządu byli wtedy w Hiszpanii. Skąd więc wiedzieli, że dach posprzątano?

– Otrzymałem informację od odpowiedzialnych służb – tłumaczy się Słyszyk.

Częstochowscy strażacy, z którymi udało nam się porozmawiać, mają wątpliwości: – Przecież od dawna nie padało, a śniegu są tam ogromne ilości.

Ratownicy z kopalni „Wujek” kończyli zmianę w milczeniu. – Nie ma nic, tylko dach i posadzka, wszystko zmiażdżone – mówią. Na ich miejsce wchodzą górnicy z kopalni „Mysłowice”. Za parę godzin przyjadą kolejni.

W niedzielne przedpołudnie zabitych jest już ponad 60. Około 9.00 coraz częściej mówi się o włączeniu do akcji ciężkiego sprzętu. Jednak praca co chwilę cichnie i do akcji wkraczają ratownicy, m.in. z Nowego Sącza, z psami. Labradory wracają zmęczone, z poranionymi łapami. Nikogo nie odnajdują.

– Proszę pani, czy tu jest napisane Słonimski? – pyta Kazimierz Wilmowicz z Ogrodnicy w woj. kujawsko-pomorskim. Stoi przed listą rannych, umieszczoną w sali biurowca na terenie targów. Wskazuje na jedno z nazwisk. – Tak chciałbym, żeby to był Słonimski, szukam go od wczoraj – mówi ze łzami w oczach.

Ale to jest inne nazwisko – Skalski. Słonimskiego nie ma na liście rannych.


Tadeusz Długosz stoi pod ścianą budynku administracyjnego targów i płacze. Pod zwalonym dachem stracił 26-letniego syna Darka. Płacze i z żalu, i z bezsilności. Chce zabrać ciało syna do domu, do Rzeszowa, ale nie wie, gdzie go szukać. Jest niedziela, już prawie południe.

Próbujemy pomóc. W biurze na tablicy są wypisane numery prosektoriów – w Chorzowie (032 346-05-63) oraz w Siemianowicach Śląskich (032 229-51-42).

– Tam należy pytać, tak nas przed chwilą instruował podkomisarz Grzegorz Wierzbicki z policji – informujemy.

– Nikt nie odbiera, dzwonię od dłuższego czasu! – rzuca poirytowany. Zajmuje się produkcją paszy dla ptaków. Syn bardzo chciał przyjechać na te targi.

– Przyjechał po śmierć, ratownicy odnaleźli ciało w nocy. Odnaleźli jego telefon i wizytówkę. Czy to rzeczywiście on? Nie wiem, chciałbym sprawdzić – dodaje.

Stoisko Tadeusza Długosza było na skraju hali, gdzie zachował się jedyny fragment dachu. Zdążył uciec. W tym czasie Darek poszedł obejrzeć gołębie.

– Był w samym sweterku, a ciepłe powietrze zaczęli wdmuchiwać dopiero o godz. 23.00. Do tej pory każdy mógł zamarznąć – mówi rozżalony ojciec. – W kółko powtarzają w telewizji, że 1.300 osób przyszło ofiarom z pomocą. Stałem i patrzyłem na ten tysiąc osób. Przez pierwsze dwie godziny prawie nic się nie działo, chyba każdy bał się wejść do środka. Jak pojawili się ratownicy górniczy, akcja ruszyła.

Postanowiliśmy zadzwonić pod podane numery prosektoriów. W Siemianowicach odezwał się zakład pogrzebowy. Nasza rozmówczyni oznajmiła, że z miejsca tragedii odebrano trzy ciała, są w prosektorium. Trzeba samemu znaleźć numer telefonu i sprawdzić. Pod chorzowskim telefonem też usłyszeliśmy, że trzeba pytać w prosektorium. Dowiedzieliśmy się też, że nasz rozmówca nie jest kompetentny, by udzielać jakichkolwiek informacji.


W śląskich szpitalach przebywa trzech hodowców gołębi z częstochowskiego oddziału Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. W szpitalu w Zabrzu leży prezes okręgu, Zdzisław Karoń f, który doznał urazu kręgosłupa i lewej nogi. Poszkodowanych jest także dwóch hodowców gołębi z Lublińca, Czesław Wachowiak i Bogdan Wypich.

Wachowiak, który obecnie przebywa w szpitalu w Chorzowie, czekał na pomoc strażaków ponad półtorej godziny. – Ludzie próbowali się sami ratować, ale wobec wielkiego ciężaru byli bezradni. Kiedy czekałem na pomoc, nie opuszczała mnie nadzieja, że ujdę z tej tragedii z życiem. Chyba dlatego, że nadzieja towarzyszy mi przez całe życie – mówi. Czesław Wachowiak doznał urazu kręgosłupa i miednicy. Nie wiadomo, kiedy opuści szpital.

Na temat tragedii niechętnie wypowiada się Krystyna Wachowiak, żona Czesława. – O zawaleniu się hali dowiedziałam się około godziny 19. Kiedy zadzwoniłam do męża, był już w karetce. W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej, bo wspomnienia tej tragedii są wciąż żywe – mówi nie kryjąc emocji.

W Szpitalu Miejskim Siemianowice przebywa inny mieszkaniec Lublińca, Bogdan Wypich. – Stan zdrowia pacjenta jest stabilny i nic nie zagraża jego życiu. Doznał pęknięcia jednego z kręgów. Myślę, że szpital opuści najpóźniej w przyszłym tygodniu – tłumaczy Krzysztof Moćko, chirurg Oddziału Urazowo-Ortopedycznego.


Krystyna Winiawska z Wrocławia. Przyjechała na targi wystawiać produkty swojej rodzinnej firmy – organiczne odżywki dla ptaków. Po tragedii wraz z mężem znalazła schronienie w hotelu „Skaut” w chorzowskim parku WPKiW. Jak wspomina pani Krystyna: – Nasze stoisko było w samym środku ekspozycji. Mąż zauważył, że coś dziwnego dzieje się z jednym filarem podtrzymującym dach. Gdy wszystko zaczęło się walić rzuciliśmy się do ucieczki w kąt hali. To nas uratowało. Maż i syn mieli najwięcej szczęścia i – nie licząc skutków psychicznych – wyszli z katastrofy prawie bez uszczerbku. Mnie przysypały szczątki spadającej konstrukcji. Mam załamaną rękę, przecięty policzek oraz potłuczony bark i całe plecy.

Najbardziej ucierpiała rodzina mojej siostry. Ona sama ma połamane żebra, przebite płuco i liczne obrażenia wewnętrzne, szwagier ma prawdopodobnie pękniętą czaszkę. Mój bratanek przeleżał pod gruzami cztery godziny. Ma odmrożone nogi. Cała trójka leży w śląskich szpitalach. Mam nadzieję, że wszyscy szybko wrócą do zdrowia. Pod gruzami straciliśmy cały majątek naszego życia... Ale przeżyliśmy. To prawdziwy cud!

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto